Tak to jest, że my, starsi, uważamy się za mądrzejszych. Takie nasze dorosłe zadufanie szczególnie mocno razi, gdy nastolatek powie, że nasze ukochane arcydzieło literackie czy filmowe jest „totalnym dnem”, którego nie da się dłużej czytać/oglądać niż pierwsze 10 minut. Oj, wtedy wychodzi z nas żółć, która zmusza nas do użycia jednego niepodważalnego argumentu ucinającego wszelkie dyskusje:
– Jesteś gimbusem!
I pozamiatane. Ty wiesz lepiej, co należy do kanonu i znać trzeba. A jak ktoś śmie obrazić twe ukochane dzieło, trzeba przecież wytoczyć najcięższe armaty. Nieważne, że ten „gimbus” ma lat 10, 14 czy może zbliża się do 20. Można by rzecz, że niektórzy słowo gimbus traktują jako „stan umysłu”, a nie wieku stanowi dla nich słowo-wytrych, którym można zakończyć każdą rozmowę „nie na poziomie”.
Przyjmijmy dla uproszczenia, że gimbus to człek młody, który jeszcze świata nie poznał, a jego myślenie niewiele wykracza poza szkolne ławy czy kółka zainteresowań. Wielu z nich nie doświadczyło trudów życia. A nawet jeśli, to i tak większość z nich, choć uważa się za dorosłych, i tak myślenie pozostaje to samo. Dziecięce.
Pozostaje jednak pytanie dość istotne. Czy dziecięce znaczy złe?
Pamiętam jak i mi w wieku 14-15 lat wydawało się, że pozjadałam wszystkie rozumy. Mogłabym nawet powiedzieć, że życie mnie doświadczyło i na pewno nie miałam szczęśliwego dzieciństwa. Uważałam się za dorosłą i w stosunku do dorosłych, szczególnie tych najbliższych, próbowałam na taką pozować. Co kończyło się różnymi skutkami ubocznymi. Nie przypominam sobie jednak, bym pochłaniała książki, które czytują dorośli, i którzy zaliczyliby je do klasyki. Nie tknęłabym wtedy najmniejszym palcem Steinbecka, Dostojowskiego, Dickensa czy Tołstoja. Wiecie, co wtedy czytałam? Kod Leonarda da Vinci, a później wszelkie sensacyjne powieści. Zaliczyłam Harry’ego Pottera, bo jakżeby inaczej? Coś skubnęłam z fantastyki, coś z kryminałów (choć wtedy tez pokochałam Christie!).
Lżejsza literatura, którą dało się zrozumieć, bez bagażu doświadczeń. A nawet jeśli porwałam się na coś poważniejszego, jak choćby Paragraf 22, kończyło się to klęską. W końcu nie ten czas, nie ten wiek. Przynajmniej dla większości.
Wiem, że Paragraf 22 to dość nietypowa powieść i na pewno nie nadaje się dla gimnazjalistki, ale niech zostanie jako przykład. Dodam jeszcze „Mistrza i Małgorzatę” – książkę, przez którą w tamtym czasie przebrnąć nie mogłam. Tak swoją drogą, dziwię się, że przebrnęłam wtedy przez „Lolitę” Nabokova, choć może to raczej kwestia kontrowersyjnego tematu. Wiem, że gdybym teraz czytała ją na nowo, na pewno odkryłabym nieco więcej niż umizgi podstarzałego Pana do „niewinnej” dziewczynki. Ale ja nie o tym.
Wróćmy do „Mistrza i Małgorzaty” oraz „Paragrafu 22”. Klasyki, jakby nie patrzeć. Zupełnie różne, ale mające swoich wielkich oddanych fanów. Gdyby ktoś mnie wtedy spytał, czy podobają mi się te powieści, krzyknęłabym zapalczywie: zdecydowanie nie! Gdyby spytał dlaczego: bo nudne, bo ciągnie się jak flaki z olejem, bo nic się nie dzieje, bo bohaterowie, to w ogóle jacyś dziwni są, a ich zachowania to już wykraczają poza jakąkolwiek logikę.
Na pewno oberwałabym mocno i to nie jeden raz, a dziesięć. Taka profanacja literatury! Takie nieposzanowanie dla dorobku znanych i lubianych pisarzy! Gdyby w tamtym okresie funkcjonowało określenie „gimbus”, na pewno ktoś by użył go wobec mnie. Jak to dzieje się na licznych forach, gdy ktoś wyrazi swoje niezbyt pochlebne zdanie na temat wybranego dzieła (filmweb to prawdziwa wylęgarnia gimbusów!).
Niestety, przeczytanie powyższych książek zbyt wcześnie sprawiło, że do tej pory do nich nie powróciłam. Uraz pozostał, choć na całe szczęście, przymierzam się w tym roku do powrotu do porzuconych w młodości klasyków.
A wystarczyło tylko poczekać! Zbyt szybko chciałam się poczuć dorosła i czytać, to co dorośli, stąd też któregoś razu wypożyczyłam z biblioteki… Prousta. I jak to się skończyło? Trzema podejściami, a każde z nich przeczytaniem kilku pierwszych stron.
Liceum otworzyło nowe horyzonty. Człowiek starszy, więc i zaczyna dostrzegać nieco więcej. Wtedy też zaczyna wchodzić w coraz to poważniejsze relacje z drugim człowiekiem, niektórzy podejmują się pierwszej pracy, pojawiają się różnego rodzaju problemy. Taki licealista ma też już większą wiedzę, więc i łatwiej mu „poruszać się po świecie”, który nie jest już tylko czarno-biały. I wtedy też pokochałam Dostojewskiego za „Zbrodnię i karę” czy „Jądro ciemności” Josepha Conrada. Owszem, są to lektury szkolne, ale ich czytanie sprawiało mi totalną przyjemność (czytelniczą, bo tematy poruszane to jednak do najprzyjemniejszych nie należały).
I tak sobie myślę, że gdy młoda osoba zaczyna dopiero stawiać pierwsze kroki w świecie literatury czy filmu, ostatnią rzeczą, powinno być rzucanie wyzwiskami i sprowadzanie całego jego jestestwa do bycia „gimbusem”. Jeśli mu się nie podoba, może warto zasugerować, by powrócił do tej książki/filmu za kilka lat i dopiero wtedy spróbował ocenić? A teraz niech czyta „Zmierzchy”, „Igrzyska śmierci” czy inne miłosno-przygodowe powieści. Bo na trudne, poważne książki przyjdzie czas i ważne, by był na nie gotowy.
A przecież jest jeszcze jedna kwestia. Ile można czytać to samo? Pamiętam, gdy przyszła moda na Dana Browna, inni pisarze zaczęli wydawać powieści oparte na podobnym schemacie. W pewnym momencie masz dość. Miałkość niektórych pozycji dobijała nawet mnie, gimbuskę. I wtedy zaczyna się prawdziwe odkrywanie. Poszukiwanie. A czy to nastąpi w wieku 16 czy 30 lat, ma jakieś znaczenie? Ważne, by ten ktoś w ogóle je rozpoczął.
Jak ktoś mądry powiedział, liczy się droga, nie cel.
Nim użyjesz słowa gimbus, zastanów się, czy druga, szczególnie ta młoda i jeszcze nie do końca dojrzała istota, rzeczywiście na nie zasługuje.
Do napisanie powyższego tekstu sprowokowały mnie słowa z listu Jerzego Żuławskiego, który to właśnie wyruszył na wojnę. Choć rzecz dotyczyła dużo poważniejszej kwestii niż kultura, to wszystko zawsze sprowadza się do jednego: do lekceważenia młodości…
Niektórym ludziom zdaje się, że aby uporać się z niewygodnym dla siebie zdaniem, dość jest zbagatelizować jego przedstawicieli, zarzucić im – gołosłownie – że są „dzieciakami”, „niedojrzałymi do poważnego myślenia” lub zgoła „niepoczytalnymi” ludźmi, podać w wątpliwość – zawsze gołosłownie – ich metodę albo wprost im wszelkiej metody logicznej odmówić, a natomiast zdanie własne przybrać we wszystkie możliwe pozory ścisłości, powagi i naukowo-krytycznego aplombu, choćby nie wiedzieć jak zresztą płytkie było, nieuzasadnione, a nawet grzeszne wobec spraw ogólnych.
Cytat pochodzi z artykułu Jerzego Żuławskiego z dnia 31 maja 1915 roku, a część artykułu została zamieszczona w zbiorze „Z domu” opracowanego przez Juliusza Żuławskiego i wydanego przez PIW
P.S Pomijam tu zupełnie zjawisko „gimbusów-trolli”, ale to już temat na zupełnie inny wpis…