Jeden obraz. Pięć teorii. I malarz, który wcale nie chciał odkrywać swoich tajemnic.
Są takie obrazy, których nie da się zapomnieć, a których wcale nie wałkuje się na lekcjach sztuki, plastyki czy języku polskim. Są takie obrazy, w których zakochujemy się od pierwszego wejrzenia, spoglądając w jego „oczy”, szukając jego „duszy”.
„Kochankowie” René Magritte to właśnie taki obraz. Prosty, pozornie banalny, bo przecież podejmujący oklepany temat miłości. A co można o niej więcej opowiedzieć? Po tylu komediach romantycznych, dramatach, powieściach obyczajowych ma się wrażenie, że wszystko już usłyszeliśmy i obejrzeliśmy. A jednak „Kochankowie” z 1928 roku nadal zatrzymują i zmuszają do refleksji.
Bo jak to? Całować się przez szmatę?
Nie patrzeć sobie w oczy?
O obrazie krążą różne teorie. Choćby o upodobaniu malarza do okrytych materiałem twarzy. Ponoć miało na to wpływ traumatyczne wydarzenie z dzieciństwa. Gdy Rene Magritte miał 14 lat, jego matka popełniła samobójstwo, a jej ciało znaleziono w wodzie osłonięte podwiniętą nocną koszulą. Sam artysta odcinał się wyraźnie od tych podejrzeń. Podobnie jak później Beksiński nigdy nie przyznał, że wojna miała wpływ na jego twórczość.
Obraz doczekał się wielu teorii, interpretacji i to jest jego największa siła. Każdy z nas w zależności od zebranych doświadczeń, zinterpretuje go na swój własny sposób. Poniżej przedstawię Wam kilka moich (i nie tylko moich) teorii:
Ślepa miłość?
Miłość, zakochanie – znasz ten stan, prawda? Przypominasz sobie dzień, gdy ujrzałaś właśnie jego i poczułaś słynne motyle w brzuchu? Pierwsze spotkania, pocałunki, przygody i radości. Pierwszy okres związku to również ten najszczęśliwszy. Statystycznie. Chyba.
To wtedy nie dostrzegamy wad, to wtedy widzimy drugą osobę przez specjalny filtr znany tylko zakochanym. Jesteśmy ślepi na nasze niedoskonałości, pozostając w sferze miłości. Później jednak to pozorne szczęście odbija się od nas rykoszetem, stając się pierwszą przeszkodą do dalszego wspólnego życia. Owinięci w symboliczne prześcieradła, widzimy tylko swój niewyraźny kształt. Miłość zaślepia nam wszystko inne…
A może miłość otwierająca się na… wnętrze?
Pomyśl jednak, że być może Magritte chce nam powiedzieć o miłości coś więcej. W końcu biel to czystość. Więc może chodzi mu o piękną miłość, w której ważne jest nasze wnętrze, nie to, czego szukamy na zewnątrz. Spójrz na wystrój pomieszczenia, w którym znajdują się kochankowie. Bardzo proste, niemal ascetyczne, nawet jeśli uwzględnimy gzyms, który biegnie między ścianą a sufitem. Niby ściana, a jednak błękitne niebo. Ich ubiór też prosty, choć elegancki. Jak ich miłość? Liczy się to, co jest w środku, a nie cała otoczka.
Miłość platoniczna
Może to jednak miłość czysto duchowa? Pozbawiona cielesności, a więc i namiętnych pocałunków. Materiał, który okrywa twarze chroni ich przed namiętnością, przed zmysłowością. Kochają się, jednak nie stykają. Rozumieją się tak po prostu, nawet gdy się nie widzą, nawet gdy nic nie mówią.
Miłość pełna przeszkód
A może wręcz przeciwnie? Spójrzmy na te barwy – wcale nie napawają optymizmem. Może są to kochankowie, których drogi nie mogą się połączyć? Może coś wciąż im staje na drodze? Może to rodzina? A może odległość? Problemy, których nie potrafią wyjaśnić? Nagromadzone przez lata frustracje? Nie widzą się, nie mogą się spotykać, a jednak wciąż próbują odnaleźć swoją miłość i trzymają się kurczowo swojego uczucia.
Kochanek niczym dementor
Gdy patrzę na obraz „Kochanków” od razu przed oczami pojawia mi się postać dementora, który ukryty pod kapturem wysysa z człowieka całe szczęście, pozostawiając tylko smutek. A miłość, niejednokrotnie toksyczna, może doprowadzić do tego samego. Gdy wzajemnie wysysamy z siebie szczęście, obwiniając się o wszystko, zawłaszczając przestrzeń drugiej osoby, obezwładniając osobę, którą teoretycznie kochamy…
Miłość „Kochanków” Rene Magritte może mieć wiele twarzy. A jaką teorię wybierasz Ty?