Interstellar - Nolan

Niech grawitacja będzie z Tobą, czyli oglądałam „Interstellar” Nolana

  21 listopada, 2014

Pseudonaukowy bełkot. Ulubione hasło wielu osób, które komentują filmy. Dziury logiczne – kolejne ukochane stwierdzenie kinomanów. Ckliwość i znane klisze powtarzane przez hollywoodzkich reżyserów w co drugim filmie – i takie hasła można znaleźć w co drugiej recenzji (nie mówię, że u mnie ich brak 😉 Tak więc trudno było oczekiwać, by „Interstellar” otrzymał inne łatki, a cała społeczność internetowa przymknęła oko na niedociągnięcia. W końcu Nolan, w końcu science-fiction, w końcu pożywka dla żądnych krwi, którzy tylko czają się, by móc napisać swój komentarz, jak było źle i że niżej upaść reżyser już nie mógł.


6

Wszyscy przecież dokładnie wiemy, co to jest hiperprzestrzeń, jak zachowuje się materia za horyzontem zdarzeń, jak działa teoria względności Einsteina, co to jest tunel czasoprzestrzenny a także umiemy wyobrazić sobie piąty wymiar. Okazuje się, że wszyscy jesteśmy znawcami fizyki, a kwarki to balsam dla naszej duszy. Jesteśmy fizykami, a Nobel będziemy mieli lada dzień! W zaciszu domowym czytamy każdą publikację naukową, która ukazuje się gdzieś w odmętach Internetu, a i subskrybujemy najbardziej znane czasopisma naukowe. Dzięki temu możemy pokazać, ile głupotek naukowych popełnili bracia Nolanowie.

Tak. Zgadzam się, że pojawiło się kilka nieścisłości – ba, jak wykazano w jednej z dyskusji sama sytuacja wyjściowa filmu może być potraktowana jako absurd. Można filmowi zarzucić wiele, ja jednak upieram się, że „Interstellar” warto obejrzeć. I nie chodzi tu o przymykanie oczu na pewne naciągnięcia i niedociągnięcia w kwestiach naukowych, a o sprawnie opowiedzianą historię, którą z przyjemnością ogląda się od pierwszych minut.

To nie jest Discovery!”

Swoją drogą, „Interstellar” ukazał problem współczesnej kinematografii. Robi to każdy film, który pretenduje do miana science-fiction na przestrzeni ostatnich kilku(nastu) lat. Większość z nich okazuje się jajkiem wydmuszką, pustym w środku, ale ładnie opakowanym. Balonem napompowaną przez skuteczną machinę marketingową, której ulegamy jeszcze przed pójściem do kina. A później, w czasie seansu, czar pryska, pozostawiając nas z mizerną miną i niedojedzonym popcornem (no może popcorn zostaje wyjedzony do końca). Bowiem reżyser zamiast skupiać się na gatunku bardzo często pozostaje na mieliznach wykorzystując i eksplorując znane już wszystkim schematy. Przy okazji „Intersellar” pojawiły się znów te same głosy, co przy każdej produkcji sci-fi. Jedni film pokochali, inni znienawidzili. Jedni uważają go za dobry kawałek kina, inni doszukują się dziur logicznych. Trzeba przyznać, że chyba żaden gatunek nie wywołuje tylu emocji. Nolan pokazał, że mierzy wysoko i nie chce dołączyć do grona miałkich reżyserów, którzy tak naprawdę szafują wyłącznie efektami specjalnymi, a nie mają nic więcej do przekazania. „Interstellar” może i nie jest arcydziełem, jednak sprawdza się jako dobre kino. Jest i nauka (na ile słuszna, pozostawiam pole do popisu naukowcom), jak i zabawa (choć ratowanie świata trudno nazwać świetną rozrywką dla bohatera). Nie zabrakło naukowych wywodów jak i jako takiej fabuły. Proporcje może nie do końca zostały wyważone, jednak dla mnie trzy godziny minęły, kolokwialnie mówiąc, jak z bicza strzelił.

Bardzo dużo argumentów dotyczących filmów odnosi się do kwestii nauki i zbyt pobłażliwego potraktowania jej przez twórców. Niemal każdy przeciwnik wytyka błędy i uproszczenia, pokazując swoją wszechstronną wiedzę. Dla mnie większość filmu okazała się strawna i nie miałam problemu z zaakceptowaniem świata przedstawionego. Zarówno w pierwszej części filmu, gdy światu grozi głód, a tym samym wymarcie gatunku ludzkiego jak i w drugiej, gdy członkowie załogi wyruszają w podróż swojego życia. Kuluje nieco końcówka i to ona psuje nieco odbiór, ale o tym słów kilka za chwilę.

Decydując się na oglądanie science-fiction musimy zdawać sobie sprawę, że nie oglądamy filmu dokumentalnego, który pokaże nam najnowsze dokonania w świecie nauki. Wręcz przeciwnie, twórcy opierając się na dostępnej wiedzy, mogą puścić nieco wodze fantazji i pokazać swoją wizję przyszłości. Jednym udaje się to lepiej, innym gorzej. Jedni starają się trzymać pomimo wszystko rzeczywistości, inni odlatują w przestworza tak, że trudno pojąć ich wyobrażenie. Nolanowi na całe szczęście nie wychodzi to najgorzej, choć z pewnością musiał zdecydować się na wiele ustępstw, by przedstawienie mogło trwać. Bo w końcu ma nie tylko stworzyć dobry film, ale także film, który nie okaże się finansową klapą. A żeby to osiągnąć, należy zgodzić się na pewne uproszczenia, dodać kilka banałów. Nikt natomiast, oprócz prawdziwych fascynatów tematyki, nie przyjąłby 3-godzinnej dawki naukowej mowy. W końcu muszą być emocje! Miłość! Dokonywanie niemożliwego! Tak, nie jest to Discovery, więc i ja podchodzę z pewnym dystansem do przedstawianych w filmach teorii. Muszę uwierzyć, musi być wiarygodnie, ale nie będę wnikać czy i tak niemożliwa do potwierdzenia teoria (przynajmniej w danej chwili) jest prawdziwa. Tak, pod tym względem jestem mało wymagająca. Choć z drugiej strony, film zmusił mnie, by choć odrobinę zgłębić kilka kwestii (i chwała mu za to!). I w tym miejscu warto podkreślić, że jednym z producentów wykonawczych był znany fizyk Kip Thorne, który zresztą czuwał nad warstwą merytoryczną. Z pewnością nie podpisałby się pod głupotami ryzykując własną reputacją. Na uproszczenia i pominięcia tak, głupoty nie.

Naukowcy wyjaśniający sobie podstawowe prawa? Bzdura!

No tak, zgoda. Przecież profesor z profesorem nie będą sobie tłumaczyć zagadnień z dziedziny, którą dobrze znają. Ale… Ale czy większość osób, która udaje się do kina, na pewno je rozumie? Nie jest to kino autorskie. Nie jest niszowe. Jest natomiast kierowane do masowego widza, który musi zrozumień wydarzenia mające miejsce na ekranie. Owszem, dla osób zaznajomionych z tematem, mogą one wydawać się śmieszne, lecz dla osób, które są z fizyką na bakier i nie śledzą kosmicznych odkryć, oglądanie filmu bez banalnych dialogów byłoby niekomfortowe. Wtedy dopiero posypałyby się hejty!

Bo miłość pokona wszystko

I cóż – tu film zawodzi. Pretensjonalne, banalne dialogi, które mają nas przekonać o sile miłości, która pokona wszelkie granice. O miłości, która staje się ważniejsza od zdrowego rozsądku. A przy tym trudno w nią uwierzyć, gdyż zostaje wygłoszona w takim momencie i w taki sposób, że wydaje się tylko pustymi frazesami. Wątek miłości Pani Doktor wydaje się tak wciśnięty na siłę, by tylko pokazać, że w filmie zawarto wszystkie niezbędne elementy przesądzające o sukcesie superprodukcji. I niestety w „Interstellar” znajdziemy jeszcze kilka takich „smaczków” (choćby po pojedynku dwóch Panów, Coopera oraz Dr Manna na lodowej planecie). No cóż dialogi pomiędzy bohaterami są jednym z najsłabszych elementów filmu.

Jest jednak jedna rzecz, która wypływa z rozmów wygłaszanych pomiędzy bohaterami. Rzecz, która wydaje się bardzo istotna, a która została przedstawiona bardzo dobrze. Samotność i rozstanie. Człowiek jako istota społeczna potrzebuje drugiej osoby. By chociaż czuć jej obecność. By móc rozmawiać. By móc czuć. I nawet jeśli jest jednostką wybitną, której wiedza i inteligencja zawstydzi 90% populacji, nie będzie potrafić żyć samotnie. Nie będzie w stanie poświęcić swojego człowieczeństwa dla społeczeństwa. A nawet jeśli to robi, to być może wierzy, że za chwilę coś się zmieni i powróci do swojego dawnego życia. Mało kto jest gotowy na bezwarunkowe poświęcenie dla idei, dla ludzi, nie dla jednostki. Dlatego też nie dziwi postawa Dr Manna (choć gra aktorska Damona jak i budowa postaci jest fatalna i woła o pomstę do nieba). Nie dziwi też postępowanie Coopera, który z jednej strony marzy o podróży do gwiazd, ale z drugiej serce go ściska na myśl o rozstaniu z dziećmi, a w szczególności z córką. Na pewno nie ma jednak czegoś takiego jak bezinteresowne poświęcenie dla ludzkości. Człowiek zawsze będzie miał swój cel – Cooper robił to dla dzieci, do których za wszelką cenę chciał wrócić. Brand marzyła o spotkaniu z ukochanym na odległej planecie.

Jak zdobyć sympatię widzów

Ponura wizja przyszłości może dobijać. Koniec ze zdobyczami techniki, przyszedł czas na pracę u podstaw – rolnictwo. To ono staje się jedyną możliwością przetrwania na ziemi. Społeczeństwo nie potrzebuje inżynierów, którzy będą tworzyć maszyny, roboty, statki. Potrzebuje rolników, którzy zapewnią byt innym rodzinom. Taki los wydaje się być prawdopodobny, więc i łatwo uwierzyć w wydarzenia przedstawione na ekranie. Pomimo że nie znamy detali i szczegółów katastrofy, potrafimy dopowiedzieć sobie wydarzenia. Dzięki temu film nie staje się nudnym powrotem do przeszłości, gdzie ktoś wyłuszcza nam krok po kroku – jak, dlaczego, po co.

Wizja Nolana jest ponura, misja podjęta przez załogę wydaje się być samobójcza, więc trzeba było wprowadzić odrobinę humoru. Tak, by rozładować napięcie i poważne dysputy toczone przez bohaterów. I podobnie jak w przypadku Gwiezdnych Wojen był to R2-D2 oraz C-3PO, tak w przypadku „Interstellar” były to roboty takie jak TARS towarzyszące załodze. Okazały się jednym z jaśniejszych stron filmów, a dialogi prowadzone z maszynami zdecydowanie górowały nad międzyludzkimi. Paradoks?

Aktorzy i cała reszta

Nie napiszę nic nowego, twierdząc, że film miał zaledwie kilku aktorów i rozpisanych bohaterów, którzy rzeczywiście trzymali poziom. Matthew McConaughey pokazał po raz kolejny klasę, tworząc charakterystyczną postać skupiającą naszą uwagę przez cały seans. Nieźle spisała się Jessica Chastain, grająca dorosłą córkę Coopera. Natomiast nieporozumieniem okazała się Anne Hathaway wcielająca się w rolę Brand. Płytko, bez emocji, nie pasująca zupełnie do wykreowanej postaci. Pozostali aktorzy nie mieli wiele pracy – ich postaci miały po prostu zapełniać ekran, a oni odbębnić swój czas na „antenie”, wygłaszając kilka pseudofilozoficznych sentencji. Za to wszędzie tam, gdzie pojawia się muzyka lub wręcz przeciwnie, przerażająca cisza, film zyskuje podwójnie. Ciarki przechodzą po plecach, a widz zaczyna odczuwać emocje. Nie wtedy, gdy bohaterowie deklamują wyuczony tekst. Wtedy, gdy cisza okazuje się nie do zniesienia. Cieszę się jeszcze z jednego powodu. Choć w filmie nie brakuje efektów specjalnych, ja ich nie odczułam. Nie ma w ich nadmiarze, zresztą zostały świetnie wkomponowane w fabułę. Nie przytłaczają, lecz dodają rzeczywistego wymiaru.

Hollywoodzkie sztampy

Ach i to zakończenie. Gdy niemal większość filmu ogląda się przyjemnie, sama końcówka, jak można się domyśleć, dąży do hollywoodzkiego happy endu. Dlatego też ostatnie sceny wydają się żyć własnym życiem i stać w oderwaniu od ponurej odysei, jaką musiał odbyć Cooper. Nie chcę zdradzać szczegółów, jednak nie da się ukryć, że w tym przypadku Nolan nie zostawił żadnej furtki, a przy tym wykorzystał oklepane rozwiązania, które znamy z tak wielu innych produkcji. Gdyby nie zakończenie, film byłby jeszcze lepszy.

Tak jest tylko i aż (bardzo) dobry.

Tytuł: „Interstellar”
Rok: 2014
Gatunek: sci-fi

[mc4wp_form id="3412"]


%d bloggers like this: