Bohaterstwo, męstwo, zwycięstwo, działanie w słusznej sprawie. Można by długo wymieniać cechy amerykańskich filmów wojennych ku pokrzepieniu serc. I w taki też schemat wpisuje się tegoroczny serial „The Last Ship”. Schemat, który nie do końca trawię i przed którym najczęściej uciekam daleko – gdzie pieprz rośnie. Wylewający się z ekranu patos nigdy do mnie nie przemawiał a wizerunek niezniszczalnego człowieka, który dzięki silnej woli i prawdziwemu poświęceniu może przezwyciężyć każdą, nawet najtrudniejszą przeszkodę wywoływał ucieczkę niż prawdziwe wzruszenie. Pal licho, gdy taki film trwa zaledwie dwie godziny! Serial jest przecież rozciągnięty najczęściej na kilkanaście 40-minutowych odcinków, co może szybko wywołać mdłości.
Uwaga! Mogą pojawić się niewielkie spojlery! Ale nie martwcie się, zakończenia nie zdradzę 😉
„The Last Ship” zawiera wszystkie cechy, których nie znoszę. Jednocześnie jednak jest sprawnie nakręconym serialem, który trzyma w napięciu i ogląda się go z rosnącym wyczekiwaniem na kolejny odcinek. Tak, tak – ten patos, ten mit amerykańskiego żołnierza ujął mnie po raz pierwszy od czasów zachwytu nad niepokonanym Strażnikiem Teksasu (czyli jakieś 15-17 lat temu). Wymienione przeze mnie cechy nie przeszkadzały mi nawet na chwilę. Po prostu dobrze się bawiłam, oglądając kolejne odcinki. I cieszę, że mój rejs na statku Nathan James nie dobiegł końca – „The Last Ship” otrzymał zielone światło i w 2015 roku ujrzymy kolejny sezon. Choć dopóki nie zobaczyłam ostatniego odcinka nie byłam do końca pewna, jak scenarzyści postanowią przeciągnąć historię. Mam dużo obaw – gdyż bardzo szybko twórcom może zabraknąć dobrych pomysłów, a sam serial może stać się nieznośnym tasiemcem. Końcówka zrehabilitowała niektóre słabsze epizody i rzeczywiście scenarzyści zakończyli sezon w dobrym, mocnym stylu. Aż chce się więcej.
„The Last Ship” – W obliczu zagłady
Serial bardzo luźno opiera się na powieści „The Last Ship” autorstwa Williama Brinkleya. W produkcji telewizyjnej postanowiono zmienić główną przyczynę wymarcia populacji i tym samym zamiast wybuchu nuklearnego mamy wirusa, który uśmiercił 80% populacji. Temat nośny, na czasie, gdyż coraz częściej twórcy próbują przekonać widzów (lub czytelników) do przyczyn zagłady naszej cywilizacji.
Choć trudno uwierzyć w to, by wirus siał takie spustoszenie, jak pokazuje historia, taki scenariusz jest jak najbardziej możliwy. W każdej chwili może pojawić się nieznany szczepu bakterii czy tak jak w tym przypadku wirusa, który bardzo szybko i w sposób niekontrolowany przedostanie się z kontynentu na kontynent, z państwa do państwa, z miasta do miasta. W obliczu epidemii żaden region nie jest bezpieczny, szczególnie w dobie podróży międzykontynentalnych. Dlatego też nasza cywilizacja szybciej upadnie od rozprzestrzeniającej się zbyt szybko choroby niż od ataku zombie.
Jedną z najsłynniejszych epidemii była tzw „Czarna śmierć” z XIV wieku, która doprowadziła do śmierci ok. 30-60% ludności zamieszkującej Europę. Szacuje się, że bakteria zwana pałeczką dżumy doprowadziła do zmniejszenia się populacji z 450 milionów ludzi do 350-375 milionów. Był to ogromny cios dla średniowiecznej ludności, która potrzebowała aż 150 lat, by powrócić do stanu pierwotnego. Dżumę przenoszą małe gryzonie, główne szczury, a na człowieka trafiają przez pchły. Zdarzają się również przypadku zarażenia drogą kropelkową. Informacje te zresztą zostają przywołane w ostatnim odcinku i mają dość przygnębiający wydźwięk.
Wirus przedstawiony w serialu jest zdecydowanie groźniejszy. Wystarczy przebywać w jednym pomieszczeniu z zarażoną osobą, dotknąć ją lub chuchnąć, by zarazić się chorobą i po niedługim czasie zejść z tego świata. Jedna z głównych bohaterek, Doktor Rachel Scott dużo wcześniej zdaje sobie sprawę z zagrożenia i przekonuje władze do przeprowadzenia badań, a przede wszystkim zebrania próbek na Arktyce. Panią doktor w rejs po arktycznych rejonach zabiera niszczyciel Nathan James, którego kapitanem jest nieustraszony Tom Chandler (Eric Dane). Załoga na czele z kapitanem nie zdają sobie sprawy, w jakiej misji uczestniczą ani z tego, co dzieje się w cywilizowanym świecie. Ze względu na zarządzoną ciszę radiową nie mogą komunikować się z bliskimi, a tym samym nie mają żadnych informacji o nadchodzącej apokalipsie. A gdy już uda im się skontaktować ze znajomymi oraz rodziną, a także przełożonymi na lądzie, okaże się, że poupadały rządy na całym świecie, włącznie ze Stanami Zjednoczonymi. Od tego momentu zaczyna się prawdziwa podróż, wyścig z czasem oraz… Rosjanami.
Ameryka vs Rosja
Oczywiście nie mogło zabraknąć ulubionego elementu – starć pomiędzy największymi mocarstwami świata: dobrymi Amerykanami oraz złą Rosją. Tak, tak – nawet w postapokaliptycznym świecie podział ten nadal funkcjonuje. Admirał Ruskov to jeden z najlepszych i najskuteczniejszych dowódców marynarki, którego książkę ma w swoim księgozbiorze nawet kapitan Tom Chandler. Takie starcie nie może skończyć się dobrze, jednak jak można przypuszczać Amerykanie nie raz i nie dwa utrą nosa Rosjanom. Nawet jeśli Ruskov jest zdecydowanie lepszym dowódcą i startegiem. Schemat musi się wypełnić, by przypadkiem nie okazało się, że nasi bracia Amerykanie nie potrafią sobie poradzić z zakochanym w wódce narodem. Bardzo szybko okazuje się, że rosyjska załoga popełnia fundamentalne błędy, daje się nabrać na dość proste sztuczki, a ponadto nie strzeże statku wystarczająco dobrze. To jednak tylko szczegóły, które zaczynają drażnić, gdy zaczynamy nad nimi rozmyślać. W końcu czy to będzie Rambo czy James Bond, zawsze wygra. Najwyżej lekko zostanie poturbowany, a niewielkie niepowodzenia bardzo szybko przekuje w sukces.
Problemy etyczne
Cóż jednak znaczy walka pomiędzy Ameryką a Rosją, gdy na pokładzie dzieją się znacznie ciekawsze rzeczy! Pani Doktor musi opracować szczepionkę, a nie jest to wcale łatwe, gdy nie ma się na pokładzie królików doświadczalnych. Tu pojawia się pierwszy problem etyczny i odzywa się moralność. Na kim testować szczepionkę? Jak zdecydować co lub kto ma być może poświęcić swoje życie, by inni mogli cieszyć się ze zdrowia. Trudno w tym przypadku rozstrzygnąć jeden z najstarszych dylematów świata – co jest lepsze: dobro jednostki czy dobro ogółu?
Zresztą takie pytanie pojawia się nie tylko w kontekście szczepionki, ale i chorych, których trzeba zostawiać na pastwę losu. Z jednej strony nie można im pomóc, z drugiej człowiek obdarzony sumieniem, nie potrafi poradzić sobie z myślą, że zostawia bliźniego na pewną śmierć. Jednak w tym przypadku większość członków załogi nie ma większych rozterek – wszak oni, żołnierze,s są ważniejsi. Tym bardziej w dzikim, bezprawnym świecie jaki zastali. Nie oznacza to jednak, że brakuje scen, w których garstka żołnierzy amerykańskich w pięknym stylu rozgromi się z pewnymi osobnikami władającymi pewną wioską.
Kapitan nasz bohater
Cóż to byłoby za ratowanie świata, gdyby nie superbohater, obdarzony niepowtarzalnymi mocami! Choć w tym przypadku mamy zwykłego kapitana, który raczej nie potrafi latać ani rozwalić betonu jednym uderzeniem, to zawsze jest gotowy do poświęceń. Nieważne, jak niebezpieczna jest misja. Nieważne, że po jego śmierci załoga może zostać bez doświadczonego dowódcy. Bez bohatera narażającego własne życie, serial straciłby tę amerykańskość, tę dumę i honor. I trzeba przyznać, że Chandler to mocny chłop, którego nie imają się żadne pociski, bomby i inne. Ale uwaga! Przyznaję z ręką na sercu, że wcale, ale to wcale nie miałam ochoty wyłączyć żadnego z odcinków, choć to poświęcenie, nie raz i nie dwa wywoływało uśmiech na twarzy. Co prawda, trudno uwierzyć, by kapitan, najważniejsza postać na statku, tak lekkomyślnie zgłaszał się do kolejnych zadań, zamiast wysyłać odpowiednich ludzi. Aby jednak nie być niesprawiedliwą, władcom też zdarzało się uczestniczyć w bitwach.
Zresztą, nie tylko kapitan się poświęca. Załoga, choć przeżywa niejeden kryzys wiary, ostatecznie gotowa jest narazić misję, by ratować swojego kapitana i uratować go z krytycznych sytuacji. Nie wahają się, by wziąć udział w niebezpiecznej misji, jak i nie zastanawiają się nad tym, by zgłosić się jako ochotnicy do testowania szczepionki.
Oddanie, zwątpienie, oddanie
Scenariusz został napisany według prostego schematu: mamy zagładę, amerykańskich bohaterów, którzy próbują uratować świat, pełne oddanie, chwile zwątpienia i znów wiarę w powodzenie misji. Twórcy wykorzystali proste rozwiązania, które są tak znane w świecie filmu. Jednych takich schemat uwiedzie, innych, szczególnie wyrafinowanych widzów odrzuci. Jeszcze inna grupa potraktuje taki film jako czystą, niezobowiązującą dla szarych komórek rozrywkę. I ja właśnie należę do trzeciej grupy. Siadałam z zainteresowaniem do kolejnych odcinków, a najbardziej byłam ciekawa zakończenia, jako że od samego początku wiedziałam, że twórcy będą przygotowywać kolejny sezon. Byłam też zaintrygowana dalszymi losami zarysowanych w produkcji postaci, choć tak naprawdę twórcy nie wysilali się w wymyślaniu kolejnych wydarzeń, a szczególnie ich przebiegu.
„Z jakiegoś powodu znalazłem się na statku”
Podobnie jak w przypadku scenariusza nie można liczyć na zaskakujące fabularne twisty, tak i aktorzy nie wspinają się na wyżyny swoich możliwości. A być może wspinają, tylko ich wyżyny są tak naprawdę niewysokimi pagórkami. Niestety, jeśli ktoś liczy na niezwykły popis aktorstwa, który przyćmi sztywne dialogi i nieskomplikowaną fabułę, ten niestety srogo się zawiedzie. Trudno tu o emocje, jakie życzyłby sobie prawdziwy koneser kina. Kiepsko wypadają zarówno główni bohaterowie (jak Eric Dane wcielający się w postać kapitana Chandlera) jak i drugoplanowi. Nieźle radzi sobie jedynie Pani Doktor, czyli Rhona Mitra, która w jakimś stopniu próbuje oddać pasję i poświęcenie swojej bohaterki. W żadnym jednak przypadku nie ma szału, szczególnie, gdy postaci otworzą buzię i zaczną wygłaszać kwestie związane z patriotyzmem, celem, wiarą, odwagą, honorem itp., itd. Niestety, banalność wypowiadanych słów jest duża, dlatego też warto zatkać uszy i delektować się niezłymi zdjęciami. Chyba że nabyliście pewną odporność, która pozwoli Wam je przetrwać.
Cóż serial nie należy do gatunku wspaniałych. Nie jest arcydziełem i nie zapisze się na długo na kartach telewizyjnych produkcji. Wątpię również, by twórcy dostali zielone światło na więcej niż jeden lub dwa kolejne sezony. „The Last Ship” ma jednak pewien potencjał, który pozwolił mi śledzić bez zażenowania losy załogi. I czasem nawet z zapartym tchem. Oddając się bowiem tylko oglądaniu (nie myśleniu) można czerpać z serialu przyjemność. A nawet zrelaksować się. Widz nie musi się emocjonalnie angażować, dzięki czemu swoje siły może marnować na ambitniejsze produkcje. Siedząc jednak w pociągu lub w domu i włączając kolejny odcinek po długim, męczącym dniu, „The Last Ship” okaże się dobrym lekarstwem.
Bo każdy z nas miewa takie dni, gdy potrzebuje wlania odrobiny optymizmu i patosu. Tak, by uwierzyć, że można dokonać niemożliwego i da się przetrwać największą zagładę. Każdy potrzebuje nadziei, a „The Last Ship” dokładnie to oferuje.