„Nie patrz w górę”, recenzja filmu – zniszczy nas głupota

  1 stycznia, 2022

Gdyby się tak zastanowić Adam McKay wstrzelił się idealnie. Teorie spiskowe mają się w najlepsze, a samej nauce trudno przebić się do powszechnej świadomości. Łatwiej uwierzyć w lewoskrętną witaminę C niż fakt, że lodowce się topią, a szczepionka jest przede wszystkim po to, by łagodniej przejść chorobę, niekoniecznie całkowicie przed nią uchronić.


0

„Nie patrz w górę” to film odważny, biorący pod ostrzał, nie tyle świętości, co absurdy społeczeństwa, które zamiast stawać się coraz bardziej oświecone, wydaje się być coraz bardziej ogłupione. Dlatego reżyser stawia na swoim celowniku kilka obszarów, z którymi rozprawia się bezlitośnie. Lub prawie bezlitośnie.

Jako pierwsze obrywają media, które niezainteresowane niczym innym, prócz wskaźnikami sprzedaży, odsłon i interakcji, próbują kreować świadomość społeczeństwa. Film punktuje amerykański światek mediów, lecz równie dobrze owa krytyka może zostać wycelowana w świat nam bliski, bo wprost z naszego polskiego podwórka. I nawet jeśli chcielibyśmy wierzyć, że to Internet wykreował modę na clickabaity, gdy sam news nie musi się już tak bronić… no cóż, chyba zapomnieliście czasy brukowców takich jak „Fakt” (jeśli nie chcemy aż tak bardzo cofać się w przeszłość). W filmie „Nie patrz w górę” pokazana jest synergia mediów, uzależnienie jednego nośnika od drugiego, ważność zaplanowania spójnych działań, które mogłyby mieć przełożenie na popularność danego tematu. Bez tego zostaje tylko nic nieznaczący artykuł, który obejdzie się bez fanfarów, udostępnień, like’ów czy setek komentarzy.

A przecież nadchodzi zagłada. Heloł!

Więc samo slowo pisane (niezależnie od tego, czy w sieci czy na tradycyjnym nośniku) nie jest wystarczające. Odbiorca potrzebuje bodźców, czegoś, co wygeneruje w nim zainteresowanie, coś co sprawi, że zapamięta dany temat. I to najlepiej, gdy nie będzie musiał  ani czytać zbyt wielu literek, ani zbytnio wysilać szarych komórek. Idealnie więc wystąpić w śniadaniówce lub w formacie podobnym, gdzie przewijają się tematy różnorakie, od rozstania celebrytów, po wspomniany koniec świata.

Nie patrz w górę – No dobra, jeszcze nie koniec, ale ta asteroida…

Adam McKay pokazał, że media wolą pozytywne informacje – bardziej niż te melodramatyczne, ociekające łzami, szaleństwem, niepokojem. Co oczywiście nijak ma się do rzeczywistości. A jednak zgodzę się z nim, przynajmniej częściowo. Bo i owszem, jako odbiorcy lubimy dramy, niesnaski i otaczające nas nieszczęścia. Bardziej niż przesłodzone informacje o niesamowitościach tego świata. Ale jednak jeszcze bardziej lubimy wszelkie dramy podane w lekkostrawnym sosie. Takie, które najlepiej by nie miały wpływu na nasze życie. O, choćby dyskusje, czy Lewandowska słusznie kupiła ten wózek za tysiące monet. Albo Monika Richardson to już nie jest z Zamachowskim, bo ten ma już kolejną na boku (i tylko te komentarze: i dobrze jej tak, jaka sama zrobiła, tak sama skończyła…). Lubimy dramy, w których sami się wybielimy. Ale gdy spada na nas zbyt dużo nieszczęść to zaczyna się odcinka, bo przecież ile można przyjąć na klatę.

Ale nawet dinozaury nie udźwignęły uderzenia asteroidy

Tylko że w takiej śniadaniówce trzeba umieć się sprzedać. Zrobić pauzę, zawiesić głos. Może nawet uronić łezkę. A najlepiej, gdyby jeszcze gdzieś tliła się nadzieja. No bo jak powiesz, że asteroida uderzy w nas na 100%, to gdzie tu dopatrywać się szczęśliwego zakończenia. Jakiegoś happy endu, który pozwoli przetrwać tych trudnych pół roku. Przecież w życiu nie ma nic pewnego. Nauka myliła się wielokrotnie. Gdy jeszcze do tych 100% dodasz matematyczne niuanse, jakieś zagmatwane obliczenia, słownictwo wprost z uniwersyteckich korytarzy, okaże się, że temat, który mógłby sparaliżować społeczeństwo i postawić w gotowości niemalże cały świat, spływa po nas jak woda po kaczce. Znika w odmętach ścieranego makijażu. Zostaje tylko śladem na waciku lądującym w koszu.

Ach, ale zostają jeszcze memy!

Wbrew pozorom to nawet w nich nadzieja. Uderzają szybko, skutecznie, ale i bezlitośnie. Możesz szybko zgarnąć puchar popularności, ale jednocześnie będziesz tarzać się w gównie śmiechu. Memem stała się naukowczyni, doktorantka (Jennifer Lawrance) pracująca razem z doktorem Mindy, która nie wytrzymała ignorancji prowadzących program telewizyjny. Poniosły ją emocje, a przecież emocje nie są w cenie. Wszak kobieta krzycząca w studiu to histeryczka, a nie poważna kobieta nauki (co innego seksowny mężczyzna, takiemu się wybacza).

Tym samym obrywa się też nam – społeczeństwu, uzależnionemu od graficznych wrzutek, szybkich newsów, nieangażujących treści. Informacji, które szybko się zjada, trawi i wypluwa. Najlepiej zapomina. Kto by się przejmował tym, co wydarzyło się kilka miesięcy temu. Słusznie zauważa też Pani Prezydent (Meryl Streep), że w przeciągu roku miała do czynienia z co najmniej kilkoma końcami świata (czy i my co jakiś czas nie jesteśmy karmieni takimi informacjami?). Społeczeństwo bombardowane niesprawdzonymi informacjami, bądź informacjami wzajemnie się wykluczającymi, przestaje zwracać uwagę na kolejne dramatyczne doniesienia. W nadmiarze odkryć, prawd, półprawd i kłamstw, trudno wyławiać tylko te prawdziwe. Mało kto ma czas weryfikować wszystkie informacje, które otrzymuje. Stąd też rośnie lawinowo liczba sceptyków wszelkiej maści, jak i rzecz jasna samych fake newsów, w które coraz częściej wierzymy.

Łatwiej nam szybko zerknąć na mema z minimalną ilością treści niż wgryźć się w potężny artykuł, w którym ktoś opisze nowo odkrytą kometę zmierzającą ku ziemi. Uwielbiamy łzawe historie, to one sprawiają, że treść przekazujemy dalej, a nie matematyczne analizy, które większości społeczeństwa nic nie mówią. I z drugiej strony nie jest to rzecz, na którą trzeba się oburzać. Oburzać się powinniśmy na to, że przestajemy wierzyć w autorytety naukowe, stając się bardziej średniowiecznymi troglodytami niż ludźmi, którzy wierzą, że ziemia jest okrągła, nie płaska.

Jak zapobiega się końcu świata? Nolan wie – recenzja filmu „Interstellar”

I tu dochodzimy do kolejnego punktu filmu – brak zaufania do świata nauki. Znów, niejednokrotnie to właśnie naukowcy doprowadzają do momentu, gdy przestajemy im wierzyć. Podważamy wiarygodność naukowców, widząc, że sprzedają się dla świata biznesu, że stają się bardziej celebrytami niż poważnymi ludźmi. Filmowy Elon Musk, Peter Isherwell (grany przez Marka Rylance’a) zbiera wokół siebie topowych naukowców, którzy wierzą w wizję biznesmana. Można przecież z komety czerpać nieprzebrane ilości zasobów. Czy jednak pieniądze nie przysłaniają realnego zagrożenia? Chciwość sprawia, że przestajemy dostrzegać cały obraz, skupiając się tylko na tym, by osiągnąć cel. Czasem prowadzi to do rozwoju, a czasem do katastrofy.

Czym jednak byłaby piękna katastrofa, gdyby nie tak wielkie zaangażowane polityków, patrzących, podobnie jak media, tylko na słupki poparcia. Prezydent Janie Orlean (Meryl Streep) nie chce słyszeć o zmierzającej ku ziemi zagładzie, ponieważ na tapecie ma wiele innych palących problemów. Chyba że na wierzch wypływa afera wizerunkowa, która może drastycznie wpłynąć na jej notowania. Wtedy też trzeba podjąć działania, pokazać się jako bohaterka. Jeden temat przykryć drugim. Doraźność działań politycznych, populizm i mamienie oczu wyborców – skądś to znamy, prawda? Bo niezależnie od szerokości geograficznej, na której mieszka dane społeczeństwo, mechanizmy są te same.

Nie patrzę w górę - recenzja filmu

Aktorsko film wygrywa obsadą. Oczywiście nawet wielkie nazwiska nie zapewnią wysokiego poziomu, jednak w tym przypadku każdy odegrał swoją rolę, tak jak powinien. Nie są to może kreacje na miarę Oscarów, jednak razem są spójne, na wyrównanym poziomie. Bez ról życia, ale za to rzetelnie. Nawet trudno tu kogoś wyróżnić, bo czy to będzie Leonardo di Caprio, Meryl Streep czy Cate Blanchett, to każde z nich włożyło wystarczająco umiejętności, by film oglądało się co najmniej dobrze. I uwierzyło, że tak wygląda nasze społeczeństwo na różnych jego poziomach.

„Nie patrz w górę” jest filmem przerysowanym do granic. To satyra balansująca na cienkiej granicy, gdzie z tragikomedii może zamienić się w film niedorzeczny i śmieszny. Choć większość filmu udaje się utrzymać równowagę, nie każdy moment widowiska można zaliczyć do udanych, jak choćby modlitwa doradcy prezydenta (aż dziw, że pani prezydent, dbając o poparcie wyborców, cały czas trzymała swego syna na tym stanowisku. Mimo wszystko są pewne granice, czy już nie?). Jest to więc film, który przez duże WTF mieli nasze zachowania, pogrubia, kapitalizuje, nie zostawiając na nas, na społeczeństwu suchej nitki. I w ostatecznym rachunku nie ma znaczenia, czy reżyser chciał skomentować nasze podejście do zmian klimatycznych, a przypadkiem załapał się na to COVID. Bo jak widać, niezależnie, jaki temat zagrażający naszej bytności na ziemi weźmiemy, wciąż popełniamy te same błędy: jesteśmy krótkowzroczni, działamy doraźnie, dbamy jedynie o nasz wizerunek, zapominając, że jednak gdzieś tam są ludzie, którzy wiedzą co mówią.

A my mimo wszystko wolimy spiski i populistyczne gadki.

Dramy niż naukowe teorie.

W filmie werdykt jest jednoznaczny. I co gorsza, wygrywają Ci, którzy mają układy i pieniądze. Reszta to frajerzy, którzy dali się nabrać. A planu B nie ma.

To będzie ten koniec świata czy nie?

Film do obejrzenia na platformie Netflix

[mc4wp_form id="3412"]

Wpis powstał w ramach tematu: Zbliża się koniec świataZbliża się koniec świata