Moje dzieciństwo było naznaczone poszukiwaniami. Złych zakończeń. Smutnych zakończeń. Zakończeń do bólu szczerych. Takich, które nie będę polane lukrem, by osłodzić nam trudy dnia codziennego z obietnicą, że może gdzieś w Janowie Podlaskim czeka na nas książę na lśniącym, białym koniu arabskim.
Nie wierzyłam we wszystkie historie o księżniczkach, przygodach młodocianych, gdzie łapie się złoczyńcę. Nie wierzyłam, że rodzina może trwać wiecznie i zawsze wszystko jest w niej poukładane jak należy. Za to jak bóbr płakałam na Pani Doubtfire, bo wiedziałam, że i u mnie w domu koniec zbliża się nieubłagalnie, a nie tak dawno z przejęciem wpatrywałam się w „Cichą noc”, wiedząc, że codzienność bliższa jest tej ubłoconej, świątecznej atmosferze.
„Happy End” wbrew tytułowi ze szczęściem ma niewiele wspólnego. Nie ma tu szczęśliwego zakończenia ani nawet początku. Środek też wydaje się przygnębiający. Każdy szuka tu swojej drogi, własnej ścieżki, która w końcu pozwoliłaby im wygłosić słynną sentencję „żyli długo i szczęśliwie”. Haneke próbuje dosadnie uwypuklić upadek zachodniego społeczeństwa gnijącego w dobrobycie, którego jedynym zmartwieniem jest co zjeść na kolację. Tu miłości nie ma, jest za to wszechobecna obojętność, przełamywana chwilami opamiętania i próby nawiązania relacji. Bohaterowie jednak stoją na krawędzi, a śmierć wydaje się bliższa niż kiedykolwiek indziej.
I choć „Happy End” już z samego podejmowanego tematu powinien chwycić mnie za kłykcie i rzucić o podłogę, to jednak czuję się z lekka oszukana. Nadmiar postaci, które są bardziej papierowymi kukłami niż pełnokrwistymi bohaterami, sprawia, że widz nie angażuje się emocjonalnie w żadną z opowiadanych historii. Być może tak miało myć. Być może reżyser w ten właśnie sposób pokazuje, że już tylko szok i dosadność potrafią wyrwać nas z jakiegokolwiek odrętwienia. Samobójstwo? Przejadło się. Kiepskie relacje z mamą? Znamy! Jako wyszkolony widz potrzebujemy ogromnej dawki adrenaliny, w innym przypadku każda opowiadana historia wydaje się być miałka, pusta i nieangażująca. Nasze relacje stają się puste, pełne obojętności, podtrzymywane przez wirtualne podniecenie wyrażane coraz bardziej szokującymi wyznaniami.
Nawet jeśli jednak weźmiemy pod uwagę celowość braku emocji, to Haneke i tak zbyt mało poświęca uwagi wykreowanym na ekranie postaciom. Z każdą z nich przebywamy ledwie minuty na ekranie, próbując rozgryźć ich rozumowanie. Niewiele pada tu słów, kadry są minimalistyczne, oszczędne w swej wymowie, zostawiając widza z poczuciem pewnego niedokończenia. Nie angażujący bohaterowie stają się przeszkodą, która po dłuższej chwili nudzi widza.. By historia z nami została nie wystarczy nagromadzić postaci i pokazać: tak wyglądają nasze relacje. Bo choć dziewczynka mogła stać się naszym przewodnikiem po świecie dorosłych. Bądź dziadek, który próbuje wielokrotnie popełnić samobójstwo.
Choć całe szczęście film broni się końcówką, gdy relacja dziadka i wnuczki nabiera innego, szczególnego wymiaru. Zaczyna ich łączyć pewna niewidzialna, niewypowiedziana więź porozumienia. Prowadząca do tytułowego Happy Endu. A przecież ani wnuczka, ani dziadek nie mieli okazji poznać się bliżej, bo rozwód rodziców dziewczynki szybko ukrócił ową znajomość. Ciągłe zapominanie dziadka wydawało się celowe, niczym odwrócenie uwagi od prawdziwej bitwy toczącej się w jego wnętrzu.
Haneke nie oszczędzał na ilości poruszanych tematów. Jest i relacja matka-syn, ale i ojciec-syn. Jest także konflikt międzypokoleniowy czy uzależnienie finansowe od rodziców i ich ambicje nie pozwalające się ruszyć dalej. Mamy uzależnienie od seksu i rozpad rodziny, problem samobójstwa jak i samego wychowania dziecka. Haneke wplótł do całej historii nawet rasizm, tworząc oddzielny wątek pasujący do całości jak kwiatek do kożucha. Choć oczywiście temat przewodni: rozpad rodziny, gdy zamiast w siebie wpatrzeni jesteśmy w ekrany smartfonów i laptopów, jest tym głównym, to jednak ilość odnóg jest zbyt mocno przytłaczająca.
Szum morza, minimalna ilość muzyki, krótkie, lecz treściwe dialogi, stukot klawiatury. Wszystko to ma podkreślić pustkę między nami. Gdy jednak nie możesz utożsamić się z bohaterem, który wydaje się jedynie rozmazaną plamą, nawet bez wyraźnych konturów, nie możesz też zgodzić się całkowicie z filmem. Nie wstaniesz i nie powiesz: tak, to o nas.
„Happy End” wydaje się jedynie szkicem, bez bohaterów i bez wyraźnej historii.