Nigdy bym siebie nie podejrzewała, że film akcji spodoba mi się na tyle, że będę z niesłabnącym zaciekawieniem oglądać kolejne sceny. I tu moja jedna uwaga: nie myślcie, że filmów akcji nie oglądałam, ale najczęściej traktowałam je jako przerywnik bądź dobry wypełniacz czasu. Tymczasem Mad Max: Na drodze gniewu mnie zaskoczył. I to potrójnie.
Zaskoczenie I: Nieskomplikowana, ale bardzo wciągająca fabuła
Mad Max to film, który jest naprawdę prosty. Ot, mamy małe samozwańcze imperium, którym rządzi dość okrutny, udający Boga osobnik. Wydzielający wodę i traktujący ją jak pokarm dla wybrańców. Produkcja mleka, które ma zastępować wodę, odbywa się w dość zaskakujący sposób – wytwarzają je kobiety. Wodę trzeba jednak pić, więc wyrusza po nią Imperator Furiosa (Charlize Theron) – ma oczywiście obstawę, bo któż sam wybrałby się na taką wyprawę? Nikt jednak nie podejrzewa, że Furiosa ma zupełnie inne plany niż ukochany przywódca. Jest jeszcze jednak on, Max Rockatansky (Tom Hardy), obarczony wyrzutami sumienia, tęsknotą, próbujący odkupić winy. Do tej pory wolny, już w pierwszych scenach trafia w ręce synów imperium. Staje się dawcą krwi dla słabych, umęczonych, pozbawionych sił witalnych wojowników, którzy są w stanie popełnić samobójstwo w imię wyższej sprawy tj. wydumanych zasad swego przywódcy. Bo tam czekać będzie na Ciebie niebo, prawda?
Furiosa zbyt długo nie może ukrywać swoich zamiarów, a gdy one wychodzą na światło dzienne, rusza za nią pościg. I Max w roli dawcy, ukrzyżowany na przodzie samochodu. W końcu ich drogi się krzyżują. Z jednej strony są bardzo podobni, z drugiej zupełnie inni. Furiosa, wojowniczka, która chce jeszcze powrócić do ukochanej ziemi i zawalczyć o słuszną sprawę. I Max, człowiek równie mocno doświadczony i pokiereszowany przez los, lecz pragnący jedynie spokoju ducha. Którego najprawdopodobniej nigdy nie znajdzie.
Czy tak naprawdę film oferuje nam coś więcej? Niby mamy wyższy cel, dla którego Furiosa zdradza swe mizerne państewko, ale tak naprawdę liczy się sprawna ucieczka przez niezamieszkałe, nieprzyjazne postapokaliptyczne obszary. Film akcji. Film drogi. Akcja gna do przodu nie zatrzymując się nawet na chwilę. Szorstki, brutalny, ale i prosty. Nie wkraczałabym na tereny głębszych interpretacji, bo Mad Max nadal ma być filmem dającym rozrywkę. Być może mądrzejszym niż większość oferowanych przez hollywoodzkie studia, ale nadal rozrywkowym. I to wychodzi świetnie. Film zatrzymuje uwagę, skupia na sobie, nie pozwala odpuścić. Z drugiej jednak strony mam świadomość, że zachwyty krytyków wcale nie udzieliły się widzom. Jedni pokochali Mad Maxa, inni stwierdzili, że to produkcja nad wyraz nudna. Oj, dziękuję, że znalazłam się w tej pierwszej grupie! W samym filmie nie doszukiwałabym się większej głębi, ale jednego mu nie można odmówić: nie nudziłam się nawet przez chwilę. A u mnie to rzecz bardzo rzadka.
Zaskoczenie II: Nieprzesadzony, zagrany do ostatniej sceny
Mamy więc prosty film, w którym dialogów jak na lekarstwo, a dodatkowo Ci bohaterowie wciąż jadą i jadą. Co tu grać? Z jednej strony niewiele, ale jak już nie raz historia pokazała, bywało i tak, że i to niewiele może aktora przerosnąć. W tym jednak przypadku nie mogło być mowy o złej grze, co najwyżej nijakiej. Ale nie złej. Charlize Theron jak zwykle niezawodna i najprawdopodobniej to właśnie ona skradła całe show. Nie mogłam się na nią napatrzeć: pewna siebie, a jednocześnie z tym smutkiem w oczach i tęsknotą za lepszym światem, który utkwił jej gdzieś głęboko w pamięci. Z poczuciem misji, ale i niezbędną brutalnością, która pozwalała przetrwać w okrutnej rzeczywistości. Wszystko to widać było w gestach, minach, posturze aktorki.
Jej partnerem był Tom Hardy. Mruk o posturze twardziela, któremu życie dało porządnie w kość. Brak tej iskry w oczach, która sprawia, że chcesz żyć dalej. Tom Hardy niewiele grał, ale wystarczyło, że pojawił się na ekranie, by wiedzieć, że jest to właściwy koleś na właściwym miejscu i z pewnością nie znalazł się tu przypadkowo. Żony naszego władcy nie zapadły mi w pamięć szczególnie – czy to ze względu na ilość czy ze względu na niewielką ilość pracy – czy to ważne? Jest jeszcze Nicholas Hoult, grający Nuxa, chłopca, który związał się z Maxem. Grał całkiem nieźle, przekonująco, choć może samych dreszczy nie wywoływał. Taka jednak rola i charakteryzacja, która ukryła twarz naszego bohatera i upodobniła do wielu innych występujących na drugim planie.
Cieszy też inna rzecz: twórcy nie popłynęli i nie stworzyli z Furiosy niezniszczalnej superbohaterki, która na sam koniec pławi się w wiwatach i okrzykach wdzięczności, a z tyłu głowy ma już kolejny plan na ratunek Ziemi. Nie stworzyli Maxa, który stał się wybawicielem grupy kobiet, bez którego na pewno nie dałyby sobie rady. Stworzyli za to wyrazistych bohaterów, kroczących własną ścieżką i borykających się z własnymi demonami.
W ogólnym rozrachunku jestem zdecydowanie na tak. Było bardzo dobrze, a ja nawet nie odczułam, że mam do czynienia z filmem akcji, który mógłby (jak to nierzadko bywa) obfitować w nadmierną drętwotę twarzy. I ciała zresztą też.
Zaskoczenie III: Pasja płynąca z każdej sceny
Najbardziej jednak urzekła mnie pasja, która wręcz wylewała się z każdego kadru. Widać ją w rękach reżysera, widać ją w grze aktorów. Film zrobiony nie dlatego, by odbębnić kolejną premierę w kalendarzu, która zasili kasę, ale przez ludzi, którzy wiedzieli, dlaczego znaleźli się na planie. George Miller, który był także reżyserem pierwszego, oryginalnego Mad Maxa przystąpił do kręcenia filmu z pewną wizją. Nie złożył do rozpadającej się kupy kilku nie mających ze sobą nic wspólnego scen, a wykorzystał spójny scenariusz, który miał swój początek, środek i koniec.
I gdy tak opowiadam o wizji reżysera, nie mogę przecież nie wspomnieć o fantastycznych zdjęciach, które wprowadzają widza w ten postapokaliptyczny klimat. Przesycone kolory w czerwieni i żółci, bijące niekiedy po oczach, obezwładniające. A jednocześnie hipnotyzujące, nie pozwalające od siebie oderwać wzroku. Nawet tu czuć Mad Maxa. Nawet tu stajemy oko w oko ze światem, który fascynuje, ale i przeraża.
Być może mój zachwyt spowodowany jest brakiem znajomości pierwowzoru. Być może. Z pewnością jednak Mad Max: Na drodze gniewu jest filmem co najmniej dobrym, a w swej kategorii bardzo dobrym. Uwielbiam takie niespodzianki: gdy jestem pewna, że dana produkcja nie będzie mi się do końca podobać, a na sam koniec czuję rozpacz, że to już koniec!
Tytuł: Mad Max: Na drodze gniewu
Rok: 2015
Gatunek: akcji, sci-fi
Ocena: 8/10