Kilka dni temu na blogu poruszyłam kwestię zdjęć umieszczanych na Instagramie i fotografii, która obecnie króluje na portalach społecznościowych. Jednak pod wpisem pojawiły się dwa komentarze (Kajetana i Goldi), które zainspirowały mnie do napisania kilka słów na temat nie zdjęć, ale samego zjawiska, które wydaje się być bardzo niepokojące. Być może jest to wniosek generalizujący, ale trudno nie odnieść wrażenia, że społeczeństwo (czy bardziej cywilizacja) zatacza koło. Wyszliśmy z pisma obrazkowego, by ponownie do niego wracać. I choć trudno nie odmówić zalet stosowania niemal na każdym kroku znaków graficznych, człowiek odzwyczaja się od czytania dłuższych i zarazem wartościowych form literackich.
A wszystko zaczęło się 30 000 lat p.n.e.
Tak, dobrze czytacie. Pierwsze ślady, które świadczą o świadomym opisywaniu świata poprzez symbole i obrazy, datowane są na okres ok. 30 000 lat p.n.e. Wtedy też zaczęła rozwijać się kultura oryniacka, prymitywna i nieporadna, jednak korzystająca już z potęgi rysunku. Kolejne kultury znikały, na ich miejsce pojawiały się kolejne. Symbole były dość oczywiste i nie niosły zawoalowanej treści. Były to proste rysunki, ukazujące postać człowieka, używane przez niego przedmioty czy zwierzęta, które spotykał. Uwidaczniają one jednak potrzebę utrwalania rzeczywistości i komunikacji z pozostałymi członkami społeczności. Warto dodać, że znane wszystkim z lekcji historii malowidła w jaskiniach we Francji pochodzą dopiero z okresu 15 000 – 9 000 p.n.e.
Jednym z pierwszych pism, w którym zaczęto porządkować rysunki, a jednocześnie nadawać im nieco abstrakcyjny wymiar, było pismo hetyckie. Być może nie jest ono praprzodkiem wszystkich pism, jakie pojawiły się na świecie, jednak jako pierwsze wprowadziło uporządkowany i uniwersalny zbiór znaków. Jednak dopiero z pojawieniem się pierwszych rozwiniętych gospodarek i aparatu urzędniczego, człowiek został zmuszony do porządkowania informacji, a przede wszystkim ich utrwalania. Bo przecież kto zapamięta, ile wydano zboża miesiąc temu, a nie daj Boże jeszcze rok temu? Dlatego też na Bliskim Wschodzie zaczęto posługiwać się glinianymi tabliczkami i zaostrzoną trzcinką. Początkowo wykorzystywano zbiór symboli, które tworzyły pismo klinowe. Zbiór ten jednak nie był mały – adept sztuki piśmienniczej musiał zapamiętać około 570 znaków (choć to wydaje się niewielką liczbą w porównaniu z językiem chińskim, który zawiera ponad 50 tysięcy znaków). Pismo klinowe ewoluowało, by z prostych ideogramów stać się swoistymi odciskami, składającymi się z linii nakreślonych przez patyk (kliny). W międzyczasie inne cywilizacje jak egipska czy kreteńska rozwijały pismo oparte o piktogramy czy hieroglify.
Choć przyjmuje się, że wynalazcami znanego nam alfabetu są Fenicjanie, najnowsze badania pokazują, że jego początki sięgają dużo wcześniej, bo do czasów, kiedy posługiwano się hieroglifami w Starożytnym Egipcie. Pierwszy alfabet języka fenickiego składał się jedynie z 22 liter, co pozwoliło nie tylko na szybkie przyswojenie pisma, ale również precyzyjne formułowanie wypowiedzi. I tak zaczęły kształtować się nowe formy pisma zależne od regionu. Dziś trudno wyobrazić sobie współczesną cywilizację bez możliwości posługiwania się informacją spisaną „na kartce papieru”. Z drugiej strony wydaje się, że powoli świat zaczyna powracać do korzeni…
Nim w światłowodach popłynął bit
Choć dziś trudno wyobrazić sobie, by informacje czerpać tylko i wyłącznie z gazet, dokumentów czy wydrukowanych powieści, jeszcze nie tak dawno byliśmy skazani jedynie na formę papierową. Czemu porwałam się na to oryginalne stwierdzenie? Bo w dobie Internetu publikować może każdy (dziękuję ci techniko!). Kiedyś pisały jedynie osoby wykształcone, które miały odpowiednie kwalifikacje i dysponowały odpowiednią wiedzą. Dzięki temu nie zalewał nas informacyjny koszmar, a wyselekcjonowane materiały.
Miało to oczywiście i negatywne konsekwencje, gdyż w dużej mierze to od władzy czy właścicieli wydawnictw, zależało jakie treści trafią do szerszego odbiorcy. Dziś nie mamy takiego problemu. Pisać możemy o wszystkim i do wszystkich. Możemy wydawać własne czasopisma, publikacje naukowe, e-booki, czy też tak ja pisać swego bloga. Istny raj. Sami jednak pewnie zauważyliście, że choć mamy tyle możliwości, jakość tekstów wcale nie poprawiła się, a wręcz drastycznie opadła. I tak jak do amatorów, którzy chcą jedynie podzielić się ciekawymi spostrzeżeniami czy myślą, która go właśnie naszła (tak, niestety usprawiedliwiam swoje zapędy blogerskie) nie można złego słowa powiedzieć, tak obniżka formy dotknęła również zawodowców, którzy piszą dla „najlepszych” tytułów w kraju. Jednak to da się jeszcze przełknąć, gdyż sprawa przedstawia się dużo gorzej…
Im krócej, tym lepiej
Bo to już nie o jakość chodzi, a maksymalne skracanie artykułów. Wydaje się, że im ktoś opisze coś krócej, tym lepiej dla czytelnika. Bo i przeczyta nie jeden artykuł, a dziesięć. A to, że nie dowie się niczego szczególnego, nieistotne. Esencja tekstu została przekazana. Nie dziwi więc fakt, że taką popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju Blipy czy twittery, gdzie jest krótko i na temat. Jednak chcąc, nie chcąc sami wyrządzamy sobie krzywdę. Nie, nie dlatego, że przez to powstaje coraz mniej długich i wartościowych artykułów, ale dlatego, że nasz mózg jest w ciągłym stanie gotowości. Newsy są dla niego niczym narkotyk. Jeśli nie dostarczymy odpowiedniej dawki, mózgowi doskwiera „głód informacyjny”. A im więcej krótkich informacji mu dostarczamy, tym powinny być… krótsze. Przez to jesteśmy w stanie skupić się jedynie na krótkich informacjach, by umysł był wciąż pobudzony. Długie teksty stają się nużące i co tu dużo mówić, nieciekawe (nawet jeśli mielibyśmy do czynienia z najlepszym tekstem w życiu). Aby jeszcze Was bardziej zmartwić, to nie mój wymysł, lecz naukowców, którzy przeprowadzili odpowiednie badania. Choć z pewnością jeszcze jest zbyt wcześnie, by mówić o całkowitej zagładzie, jednak pokazuje to, że tzw. newsy i przeglądanie wciąż statusów w portalach społecznościowych nie jest dobre, a wręcz wprowadza nasz mózg w stan uzależnienia. Nim się jednak posypią groźby, dodam, że nie mam nic przeciwko krótkim informacjom i newsom, jeśli niosą konkretną treść adekwatną do wagi problemu. Bo z drugiej strony lepszy treściwy artykuł niż lanie wody, by zapełnić wystarczającą ilość miejsca.
Ale i to zjawisko nie jest jeszcze takie złe. Najgorsze przed nami…
Obraz powie Ci więcej niż tysiące słów
Być może w wielu przypadkach będzie to prawda. Weźmy choćby instrukcje obsługi (wiadomo, bardzo wartościowy i literacki dokument). W tym przypadku trudno wyobrazić sobie zawiły opis kolejnych czynności, gdy w prosty sposób można to samo przekazać za pomocą kilku dobrze (!) przygotowanych rysunków. I producentowi lepiej i samemu posiadaczowi danego sprzętu. Nim jednak przejdziemy do meritum problemu, pozostała jeszcze jedna kwestia.
Zdjęcia i grafiki wcale nie zyskały popularności w dobie Internetu. Podobnie jak krzykliwy tytuł, który niewiele ma wspólnego z treścią artykułu. Trend ten zapoczątkowały wszelkiego rodzaju brukowce, dla których liczy się przede wszystkim uchwycenie gwiazdy w wymownej czy krępującej pozie, tyłek czy cycek wystawiony na widok publiczny córki znanego polityka czy inne tego typu brednie. To być może i one rozpoczęły gonitwę za newsami i za ich przerażająco głęboką treścią. Brukowce mają mało treści, a więcej zdjęć i większe ilości „ciekawych” dla ludzi newsów. Już wtedy można było zaobserwować początki niepokojącego trendu, gdzie obraz zaczął odgrywać dominującą rolę.
Trend ten kontynuują obecnie serwisy pokroju pudelek i kozaczek, gdzie artykułów jest niewiele, za to zdjęć bez liku. Oczywiście, każde jest opatrzone stosowanym opisem, by podgrzać atmosferę wśród czytelników i sprowokowania ich do górnolotnych komentarzy (które i tak sprowadzają się do PO-PISu, wybaczcie dygresję polityczną, ale strasznie tego nie lubię tj. sprowadzania wszystkiego do katastrofy smoleńskiej, rządu, polityki). Zdjęcie stało się nośnikiem informacji i jej głównym źródłem. Czytelników zaczęto traktować jako rządnych wiedzy o „celebrytach” i ludziach wątpliwej sławy.
Nie dziwi więc fakt, że pojawiły się portale prezentujące również zdjęcia i grafiki, tyle że w nieco zmienionej formie. Bazując na tym, że obecnie ludzie poszukują krótkich informacji (a może to właśnie rynek nas tak ukształtował, hmmm), a najlepiej sprowadzonych do trafnie dobranej grafiki, popularność zaczęły zdobywać demotywatory wszelkiego pokroju. Najpierw sprowadzało się to do grafik opisujących rzeczywistość, dziś jest to komentarz do wydarzeń jakie możemy obserwować na świecie.
Coraz częściej jednak spotkać można twórczość osób o wątpliwym talencie demaskatorskim (nie mówiąc już nic o zmyśle artystycznym). I tak jak demotywatory prezentowały jakąś wartość, tak dziś, kiedy tego typu portali jest na pęczki, coraz trudniej znaleźć ciekawy „demot”. Większość z nich bazuje na przepisywaniu żartów i wywoływaniu kontrowersji. Co i rusz pojawiają się grafiki (i teraz już nawet filmiki) dotyczące seksu, religii i polityki. Coraz mniej finezji i taktu.
I to właśnie na portalach społecznościowych dostrzega się trend porozumiewania się grafikami, a w szczególności demotywatorami. Osoby, które zakładają fanpejdże o przedziwnych nazwach, nie oferują nic ponad umieszczanie zdjęć. Zakładamy profil o kobietach w pończochach, to dajemy zdjęcia kobiet w pończochach, albo w szpilkach, albo najlepiej nago. Zero merytorycznej wiedzy i wysiłku, tylko bezsensowne wyszukiwanie zdjęć w czeluściach Internetu i wyciąganie ich na światło dzienne. Być może już niedługo, zamiast artykułów, dostaniemy zestaw obrazków. Ot, lepiej wykorzystać zestaw zdjęć, niż napisać kilkaset słów.
Aby jednak oddać sprawiedliwość nowej erze, nie wszystkie zjawiska są negatywne. Choćby infografiki, które są ostatnio modne. Umiejętnie zrobione przez profesjonalistę czy zdolnego entuzjastę, pozwalają przekazać w ciekawej formie dane statystyczne czy nakreślić jakieś zjawisko. Jest to szczególnie dobra forma dla dużych ilości danych liczbowych, które można w sensowny sposób przedstawić za pomocą obrazu. Artykuły wzbogacone o zdjęcia i grafiki są również ciekawsze, gdyż czytelnik, dzięki obrazom, może lepiej dostrzec dany problem, zapoznać się z danym produktem czy też po prostu uzmysłowić sobie nakreślony przez autora problem poprzez odpowiednio dobraną ilustrację. Często rzut oka na zamieszczone zdjęcie pozwala szybciej zapoznać się z tematyką artykułu niż przeczytanie samego nagłówka. Czytelnikowi zajmuje to zresztą mniej czasu niż przeczytanie zdania.
A więc wniosek taki…
… że cywilizacja zaczyna zataczać koło. W starożytności posługiwano się pismem obrazkowym, który pozwalał operować symbolami. Dziś, choć słowo jest nadal ważne, jest wypierane przez prostszą formę prezentacji, czyli… symbole. Oczywiście nigdy nie powrócimy już do ery, kiedy posługiwano się wyłącznie obrazami, ale nie wydaje Wam się przerażające, że pomimo tylu tysiącleci, wynalazków, technologii, człowiek zaczyna posługiwać się znów symbolami? Owszem, przy zalewie informacji, być może jest to jedyna forma ochrony przed przesyceniem, ale z drugiej strony czyż człowiek w ten sposób nie cofa się i nie ogłupia?