Scena otwierająca film „Na rauszu” jasno pokazuje, że nie będzie to tylko film o pijackim eksperymencie, w którym czterech mężczyzn przechodzących kryzys wieku średniego postanawia dodać odrobiny koloru do swego szarego żywota. Reżyser filmu, Thomas Vinterberg, zaczyna bowiem od uczniowskiej zabawy, w której to młodzi biegną w sztafecie wokół jeziora. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby w tym czasie nie pili kolejnych puszek browaru. Znacie to? W końcu to rzecz nie nowa, choć może zamiast jeziora kojarzycie wersje wokół akademickich osiedli czy innych studenckich miejscówek.
Po pijackich, młodzieńczych ekscesach przechodzimy płynnie do naszych głównych bohaterów, wchodzących w ten niebezpieczny męski wiek, w którym zaczynają się zastanawiać, czy ich życie na pewno jest takie, jakie chcieli. Pytanie jednak: jak to zmienić? Podobno w prosty sposób. Wystarczy pół promila, czyli dwa kieliszki wina dziennie, aby poczuć w sobie przypływ nowej energii, wolności, rozluźnienia. Każdy z bohaterów zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, które tkwi w eksperymencie, więc początkowo podchodzą do problemu z iście naukowym zacięciem. Panowie wyznaczają więc jasno warunki spożywania alkoholu, jak choćby to, że nie piją w weekendy, a ilość promili we krwi nie powinna przekroczyć 0,4. Czy jednak każdy z nich utrzyma w ryzach budzące się alkoholiczne ciągoty?
Co jednak mają ze sobą wspólnego te dwie sceny? Młodzieńcze szaleństwo i szarobura rzeczywistość znudzonych nauczycieli?
Gdy wychowujesz dziecko, sporo myślisz nie tylko tym o jak sprawić, by nie popsuć tej małej istotki, ale też zaczynasz spoglądać na swoje własne dorosłe życie. I gdy tak filtrujesz je przez pryzmat swoich dzieci, możesz dojść do ciekawych wniosków. Na przykład, że jako dorośli próbujemy narzucić dzieciom sztywne ramy społecznego zachowania. Dziękuję, do widzenia, jedzenie widelcem, ubranie się do przedszkola, posprzątanie po sobie – są to rzeczy, których nauczyć musimy. Ale jednocześnie powoli odbieramy im jedną najważniejszą– wolność bycia, spontaniczność, szaleństwo zabawy. Zamykamy ich dziecięcą ciekawość i nieskrępowane zachowania do pudełeczek i głęboko zamykamy w piwnicach naszego umysłu. Tak głęboko, by wreszcie zachowanie naszych dzieci idealnie pasowało do zachowania oczekiwanego przez resztę społeczeństwa. Nie ma już skakania w błocie, łapania ślimaków, budowania bolidów formuły jeden z kawałków kartonu i taśmy czy spontanicznego śpiewania piosenek na środku szlaku w górach.
Lata mijają. Mały człowiek dorasta. Ląduje u psychologa. I słyszy: znajdź w sobie wewnętrzne dziecko. Bądź spontaniczny! Tylko myślisz: jak? Przecież nie umiesz. Nie umiesz na trzeźwo. Więc pijemy kieliszek za kieliszkiem, by poczuć tę dziecięcą radość. By dać się ponieść chwili, zapomnieć o sztywnych ramach, w które byliśmy wpychani od najmłodszych ram. To alkohol zaczyna ułatwiać nam nawiązać kontakt, wyzbyć się stresu przed trudnym dniem, a czasem nawet spojrzeć na problem z innej perspektywy. Bo zamiast trzymać się reguł, zaczynamy wyzbywać się szablonowego podejścia.
Oczywiście wielu zachowań po alkoholicznym maratonie też żałujemy, bo chyba każdy z nas zna moment, w którym przekracza się tą mityczną granicę, w której świat wiruje, a my razem z nim (i żeby tylko!) Bohaterowie badają swoje granice, badają wpływ alkoholu na ich życie. I pierwsze rezultaty są zaskakujące. Tak, to działa! To właśnie ta mityczna, brakująca dawka alkoholu zaczyna w nich uwalniać to, co od tak dawna skrywali w swoich zakurzonych już pudełeczkach.
Ale reżyser nie poprzestaje tylko na głównej opowieści. Bo w tle toczy się też inna bitwa: o dusze nastolatków. Którzy też piją, którzy też bawią się przy hektolitrach alkoholu. Czy jako młodzi często nie czekamy na ten moment, gdy możemy, jak dorośli, wreszcie dać się zawieść do tej mitycznej krainy nieskrępowanej zabawy. Gdyby jednak nie opowieści, które słyszeliśmy od starszych, na pewno udalibyśmy się w tę podróż?
Tak więc dla „Na rauszu” może być przestrogą. Choć wcale nie tak oczywistą, jak chcielibyśmy widzieć. Większość filmów dotykających problemu alkoholizmu przygniata nas dramatyzmem sytuacji. Jak wielokrotnie przywoływanym w tym miejscu „Pod Mocnym Aniołem” Smarzowskiego. Bo tak jest, co mogę potwierdzić moją własną historią. Z drugiej strony większość filmów, seriali czy domowych historii opowiadanych z dziada, pradziada, próbuje nam wpoić, że to właśnie alkohol zapewnia nam dobre samopoczucie, genialne pomysły czy zdobywanie kolejnych, pijanych zresztą dziewczyn w barach. Przecież to właśnie po alkoholu tworzy się historia, legendarne opowieści, które powtarzamy przy stole. Stoimy więc w rozkroku – to picie jest dobre czy nie? Czy warto strzelić sobie kieliszek wina wieczorem, co wpłynie pozytywnie na nasz błogi relaks. Czy wręcz przeciwnie, powinniśmy unikać go jak ognia, bo przecież alkohol doprowadzi naszą wątrobę do wycieńczenia. I jednocześnie całą naszą rodzinę.
Reżyser nie odpowiada wprost. Nie tyle szuka potwierdzenia w kolejnych alkoholowych badaniach, także tych społecznych, ale daje nam historie. Smutne, żałosne, pełne radości, spełnienia, odnalezienia siebie, dramatyczne. Jak może wyglądać perspektywa, w różnym wieku, z różnych stron, w różnych dawkach. Nie osądza, nie ocenia, nie wydaje wyroków. I choć nie wszystko układa się po myśli bohaterów, nie robi z nich umartwiających się ofiar alkoholizmu. Za to swe ostrzeżenia ubiera w sporą dawkę humoru.
Czy tak powinien wyglądać film ostrzegający przed złudnym wpływem alkoholizmu? Z pewnością nie. Jednak zawsze wychodzę z założenia, że bardziej niż drastyczne obrazy tarzającego się we własnych odchodach alkoholika, działa delikatne szturchanie. Zamiast wyraźnego rugania, zasygnalizować, do czego mogą doprowadzić nasze niepohamowane ciągoty. Vinterberg zamiast więc skupiać się na mrocznej stronie alkoholu (choć i ta i tak wielokrotnie się pojawia), zgłębia zupełnie inny problem:
Odnajdowania w sobie dawnego siebie. Tego, którego gubimy w gąszczu domowych, codziennych zadań. Tego, który został opakowany, zaszufladkowany, a teraz cały świat, całe życie zaczyna mu przeciekać przez palce. Tego, który nagle się budzi i dostrzega, że żyje w życiu, które odbiega od jego młodzieńczych marzeń. Nawet jeśli wokół ma ludzi, których kocha, których szanuje, z którymi może wyskoczyć na szybkiego drinka. Pokazuje jak łatwo siebie zatracić, ale jednocześnie jak trudno wyjść z własnego cienia. Z jednej strony przestrzega, a z drugiej wlewa nadzieję.
Oczywiście, niekwestionowaną gwiazdą filmu jest Mads Mikkelsen. Jest tak szary, jest tak przekonujący w swojej roli nudnego nauczyciela z niewielkiego miasteczka, że naprawdę trudno nie uwierzyć, że kiedyś tak właśnie żył. Mads stworzył bohatera, który przechodzi ogromną transformację. Który odkrywa w sobie wspomniane dziecko, ale jednocześnie toczy w sobie wewnętrzną bitwę: odpowiedzialnego mężczyzny w średnim wieku i dawno zapomnianego szalonego artysty. Gra zagubionego i próbującego się odnaleźć w dotychczasowych rolach: ojca, męża, nauczyciela, przyjaciela. Choć warto jednak pamiętać, że to nie jest spektakl jednego aktora. Pięknie wtórują mu kolejni panowie: Thomas Bo Larsen jako Tommy, Magnus Millang jako Nikolaj i Lars Ranthe jako Peter. Każdy z nich toczy wojnę ze swoimi demonami. Dla jednych będzie to samotność, dla innych próba zdefiniowania się w rodzinie. Dla innych jeszcze ucieczka od nudnego żywota belfra bez ambicji, którego nie szanują nawet uczniowie.
Film „Na rauszu” stoi więc mikroscenami i chemią pomiędzy bohaterami. Zachwyca precyzyjnie obmyślonym scenariuszem opartym nie na widowisku, nie na bogato zakrapianych pijackich imprezach, a dialogach i pozornie zwyczajjnych scenach, które wspólnie prowadzą nas do nieoczywistego finału (za co bardzo, bardzo dziękuję reżyserowi). Jeśli ktoś oczekuje kloacznego humoru znanego z niejednego imprezowego filmu, srogo się zawiedzie. Owszem, przez chwilę pojawi się i mocz w łóżku, jednak Vinterberg nawet i w tym przypadku ogrywa scenę w sposób zasługujący na uwagę.
„Na rauszu” to gonitwa za marzeniami. Za tym mitycznym, lepszym życiem, które bardzo często tracimy na własne życzenie. Choć może bardziej na życzenie społeczeństwa, które od najmłodszych lat chce wtłoczyć nas w tak wąskie granice, że nie zostaje w nich miejsca na odrobinę szaleństwa. Szaleństwa, które później to samo społeczeństwo każe nam odnaleźć, poszukując swego wewnętrznego dziecka. Wszak nie wypada być szarym, nijakim, pozbawionym kolorytu obywatelem.
Reżyser nie potwierdza tezy, że alkohol rozwiąże problemy. Zdecydowanie nie. Ale to już sam widz musi zobaczyć, sam widz musi zrozumieć i sam widz musi podjąć walkę z opowieścią snutą przez twórców. Film zostawia po sobie dwojakie wrażenie. Tym bardziej teraz, po kolejnych miesiącach zamknięcia w domu. Gdy wychodzisz z Sali kinowej, masz ochotę tańczyć, bawić się, cieszyć się życiem, czerpać z niego tyle, ile możesz. Gdy jednak już opadnie pierwsza fala optymizmu, zaczynasz zadawać sobie pytanie: czy jednak to jedyny sposób na to, by osiągnąć szczęście? Jak Ty sam odnajdujesz się w swoim życiu i czy zrobiłeś wszystko co chciałeś. Czy tylko dawkowanie sobie alkoholu może z powrotem sprowadzić cię na właściwy kurs?