Szczerze powiedziawszy nie spodziewałam się niczego odkrywczego. Niczego. Ot, zwykły serial o kobiecych perypetiach. O przyjaźni. Być może. Lecz pewnie z głównym wątkiem miłosnym. Być może górę wzięły wyrobione stereotypy, że oto przed nami średni serial obyczajowy. A przecież uwielbiam „Desperate Housewives”. Na tyle, że jestem w trakcie kolekcjonowania kolejnych sezonów na DVD. I choć „Firefly Lane” nie jest „Gotowymi na wszystko”, rozkochał mnie w sobie. Wpadłam po uszy. Na tyle, że ostatnie odcinki oglądałam w nocy, łamiąc swoją zasadę, by przede wszystkim się wyspać. No cóż, tym razem nie wyszło. Mi. Bo serial sprawdza się bardzo dobrze.
„Firefly Lane” to serial pełen ciepła, a jednocześnie jego braku. To historia spełnienia zawodowego jak i wszechogarniającej pustki. To opowieść o miłości, lecz wcale nie tej szczęśliwej. To historia rodzinna, w której często tych najbliższych nam brakuje. I wtedy mamy je. Dwie wojowniczki, które w najgorszych chwilach mogą liczyć właśnie na siebie. Tully i Kate. Tak różne, a jednocześnie tak bliskie sobie. Jedna pragnąca być w centrum uwagi, druga marząca o wielkiej, romantycznej miłości. Czy obie stworzone są do wielkich rzeczy? Jak się okazuje, gdy czegoś nie masz, równie mocno tego pragniesz. Nieważne, po której stronie barykady stoisz.
Twórczynią „Firefly Lane” jest Maggie Friedman, która swego czasu odpowiadała za scenariusz do serialu „Czarownice z Eastwick”. Zdecydowała się na znany, choć ryzykowny zabieg, przeplatania się aż trzech linii czasowych. Po obejrzeniu serialu wydaje się to słuszne, ponieważ w ten sposób produkcja zachowuje dynamikę i utrzymuje w miarę stałe tempo. I podtrzymuje ciekawość widza. Choć najbardziej interesujące wydają się sceny z aktualnego życia bohaterek, to właśnie retrospekcje z lat 80 i 70 stanowią klucz do ich rozszyfrowania. Bo przecież nie odkryjemy żadnej „nowej” prawdy, że to właśnie dzieciństwo ma kluczowe znaczenie. I dzięki niemu lub właśnie przez nie, stajemy się tym, kim jesteśmy w dorosłości.
A na Tully i Kate miało ono ogromny wpływ. Jedna mająca szczęśliwą rodzinę, druga zmagająca się z odtrąceniem i matką narkomanką. Jedna jest szarą myszką odepchniętą przez dotychczasowych przyjaciół, druga idealnym materiałem na gwiazdę szkoły. Jedna sztywno trzyma się reguł, druga żyje po to, by je łamać. I samej nie dać się złamać. Przez innych i przez otoczenie. Taka przyjaźń mogła wyjść tylko przez przypadek, a taki przypadek to zamieszkanie na tej samej ulicy. Ulicy świetlików. Dziewczyn nic nie łączy, a jednocześnie stają się przyjaciółkami na dobre i na złe. Dla nich normalnością jest wpaść do siebie w środku nocy. Pod kocyk nad basem. Z winem z samego rana. Jedna drugą wspiera w najgorszych dla niej momentów. A jednocześnie jak nikt inny potrafią się ranić. Często nieświadomie, a jednak pokazując, że na świecie nie ma relacji idealnych. Można się ranić, będąc w związku, można się ranić z najbliższym przyjacielem.
I nic nie trwa wiecznie.
„Firefly Lane” to przede wszystkim opowieść o Tully i Kate. To one stanowią oś całego serialu. To ich przyjaźń błyszczy i przyćmiewa wszystko. Taka więź nie zdarza się często, co nie oznacza, że przynosi tylko same chwile szczęścia. Nie. Są łzy, dramaty, kłótnie. Są pretensje, niespełnione obietnice. Oprócz jednej. Na dobre i na złe. Gdy Tully wprowadza się na ulicę świetlików, świat Kate okrywa się prawdziwymi rumieńcami. Dziewczyna zaczyna nabierać pewności siebie, ale i przede wszystkim zaczyna żyć. Na nowo. Odepchnięta przez znajomych w szkole, w zbyt dużych okularach, lekko przygarbiona, chowająca się za stosem książek, jest raczej pośmiewiskiem niż przebojem roku. Jednak Tully zaczyna w niej odkrywać niezwykłe ciepło, które jej samej jest tak potrzebne. Próbując ukryć prawdę o sobie, zachowanie matki tłumaczy nowotworem. Wstydzi się tego, kim jest, więc tworzy swoją własną wersję. A siłą napędową stają się dla niej słowa matki Kate. I od tego dnia, gdy słyszy zdanie, że może być słynną prezenterką telewizyjną, zaczyna krok po kroku realizować swój cel. Z Kate u boku.
Firefly Lane – niedokończone opowieści
Serial porusza wiele wątków, które wciąż nie tracą na aktualności. Niekoniecznie wątek szkolny, choć scena gwałtu tak dobitnie pokazuje z czym musi mierzyć się dziewczyna, której poprzypinano serię łatek. I która nie może liczyć na zrozumienie. I mimo że od lat 70 upłynęło wiele czasu, sama nasza mentalność niewiele się zmieniła.
Zobacz kampanie społeczne na temat gwałtu
Poruszony jest wątek rozwodu rodziców, którzy… darzą się ogromną miłością, lecz gdzieś po drodze zgubili nić porozumienia. Twórczyni pokazuje jak to wpływa nie tylko na dwie dorosłe osoby, ale przede wszystkim na samo dziecko. Dużo miejsca poświęcono, jak to w amerykańskich filmach bywa, spełnianiu swoich największych marzeń. Bo w USA możesz być tym, kim sobie wymarzysz. Nawet jeśli startujesz z naprawdę kiepskiej pozycji. To również szkiełko na rozwój dziennikarstwa i z jakimi barierami owo dziennikarstwo musiało się mierzyć. Bo przecież, nie zawsze możesz mówić o tym, co jest ważne. Często, musisz mówić to, co każe Ci producent. To, co się sprzeda. Nieważna jest zatem śmierć niewinnego człowieka, a pokazanie jabłek w sadzie. To jest w końcu bliższe dla przeciętnego obywatela. To jednak również historia poszukiwania siebie jak i… poronienia czy wątku homoseksualnego brata, który nie ma odwagi przyznać się do swojego prawdziwego ja.
Jak na krótki, dziesięcioodcinkowy serial, w którym zdecydowano się aż na trzy osie czasu, dużo tu wątków, dużo problemów. Mam poczucie, że jest ich zbyt wiele, jak na dwie przyjaciółki i tak krótki czas antenowy. I choć akcja gna do przodu, ja czułam się z lekka zawiedziona, że wiele tematów ostatecznie zostało potraktowanych po macoszemu. A przecież serial, w przeciwieństwie do filmu, daje tyle możliwości. Tym bardziej, że sam finał sezonu pozostawia widza z wieloma pytaniami (naprawdę wieloma), a los kontynuacji nie jest jeszcze znany. Otwarte zakończenie podsyca ciekawość widza, jednak wydaje mi się, że tym razem twórcy zostawili zbyt dużo ważnych, otwartych wątków.
Firefly Lane – być kobietą w seksistowskim świecie
Oglądając główne bohaterki przez 3 dekady ich życia, możemy zobaczyć, jak zmieniało się nastawienie społeczeństwa do roli kobiety. I jak trudno było rozwinąć swoją karierę w świecie telewizyjnych fleszy, w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Jak Tully musiała walczyć o swoje być albo nie być. O swoją przyszłość. I znajdować w sobie siłę na to, by nie wpaść na drogę zbyt prostych wyborów. Na całe szczęście w serialu rezygnuje z szybkiego skoku, znając jego cenę i jednocześnie swoją wartość. Czy jednak rzeczywiście owa decyzja nie wypłynie jeszcze w przyszłości? Życie jest okrutne i bardzo często przeszłość wraca do nas ze zdwojoną siłą, w najmniej oczekiwanym momencie, pokazując swoje pazury i zadając kolejne rany. Tully za każdym razem musi znajdować w sobie siłę, by nie poddać się presji męskiego świata. By liczyła się ona, a nie długość męskiego członka w czasie wzwodu.
Kate, choć zaczynała karierę dziennikarki w tym samym miejscu co Tully, wybrała zupełnie inną ścieżkę. Rodzinną. Tym samym poświęciła swoją karierę na rzecz wychowania córki. Gdy po latach chce wrócić do zawodu, musi zmierzyć się z szyderstwami, nieprzychylną oceną młodych, wysportowanych, na topie. Mimo to nie poddaje się, znajduje w sobie siłę, by udowodnić coś nie tylko sobie, ale całemu światu zdesperowanych matek po 40.
Firefly Lane – być nieszczęśliwym tym, kim się jest
Zupełnie inne przyjaciółki, różniące się temperamentem i celami w życiu, nie pojawiają się tu rzecz jasna przypadkowo. Twórczyni jasno pokazuje, że nieważne jakiego dokonamy wyboru, niejednokrotnie, skrycie lub otwarcie, pragniemy tego, czego właśnie nie mamy. Tully, pomimo że wciąż jest w świetle fleszy, ma miliony na koncie, apartament na szycie wieżowca, seks, o jakim może pomarzyć wiele z nas, adorację setek mężczyzn, spotkania z największymi gwiazdami Hollywood, sama czuje się pusta. Pragnie kameralnych spotkań z przyjaciółką. Rodziny, choć tej się jednocześnie boi. Z kolei Kate, choć ma (miała) kochającą rodzinę, sama czuje niedosyt ze względu na stagnację w swoim życiu jak i poświęcenie, którego dokonała. Obie mierzą się z pustką i z wyborami, których dokonały. Mierzą się jak każdy z nas, żałując decyzji, których gdzieś po drodze dokonaliśmy.
Czy jednak nasze życie byłoby inne? Czy nasze życie byłoby lepsze? Czasem warto zaakceptować drogę, którą wybraliśmy. Bo najprawdopodobniej to najlepsza decyzja, której mogliśmy dokonać w tamtym momencie.
Banalna historia przyjaźni, czyli to już było
„Firefly Lane” jest historią jakich wiele. Mamy tu wszystko, o czym kino, telewizja, książki, opowiadają od lat. Jednak ta produkcja Netflixa, utkana z dobrze znanych klisz, emanuje niezwykłym ciepłem. Mi kojarzy się przede wszystkim z jedną sceną, gdy obie nastolatki jadą rowerami, a wokół nich wirują „świetliki” – iluzja optyczna, lecz jakże wyzwalająca i kojąca jednocześnie. Kojarząca się wolnością, ale i marzeniami. Na sukces zapracowało tu również coś innego: zabawne dialogi, dobrze rozpisane postaci, które wydają się być prawdziwe, żywe, bliskie naszemu sercu. Scenki z ich życia nie wydają się być oderwane od rzeczywistości, bo gdzieś każdy z nas przeżywał bądź będzie przeżywał je w podobny sposób.
Jednak najważniejszym, bo najmocniejszym punktem serialu jest świetnie dobrana obsada. I to nie tylko w przypadku dorosłych przyjaciółek, ale także ich młodszych, nastoletnich wersji. Obie pary aktorek są pełne chemii, iskrzenia, wzajemnego przyciągania. Na tyle dużego, że nie trudno uwierzyć w ich przyjaźń. Wręcz przeciwnie, mamy wrażenie, że w obu wersjach dziewczyny, a później kobiety przyjaźnią się także w życiu prywatnym. „Firefly Lane” to także wspaniały powrót Katherine Heigl, którą mogliśmy oglądać dawno temu w „Chirurgach”. I choć pojawiała się w wielu filmach, w szczególności komediach romantycznych, żadna nie stała się na tyle głośna, by nadać rozpędu karierze Heigl. I wreszcie dołączyła do obsady „W garniturach”, gdzie zagrała bezwzględną prawniczkę, która jak Harvey zrobi wszystko, by wygrać sprawę. Lecz i tu nie była główną postacią. To „Firefly Lane” mogła pokazać swój kunszt i zabłyszczeć w świetle jupiterów. Jak Tully.
Genialna szachistka w męskim świecie – recenzja serialu „Gambit królowej”
Sarah Chalke (Kate) jako szara myszka czy ostatecznie zakochana po uszy kura domowa, sprawia wrażenie osoby stworzonej do tej roli. Tak jakby nie musiała nic grać, nic udawać, a postać Kate była bliska jej sercu. W duecie z Heigl tworzą duet wybuchowy, uzupełniając wzajemnie swoje bohaterki. Podobnie jak Ali Skovbye (młoda Tully) i Roan Curtis (nastoletnia Kate). Obie doskonale odnalazły się w wykreowanych dla nich postaciach. Choć w ich ducie bardziej błyszczy Roan. Warto też zwrócić uwagę na Chmurę, matkę Tully, wiecznie najaraną, żyjącą w swoim świecie, choć najprawdopodobniej cały czas próbującej ukryć wielki ból, jaki w sobie nosi i rozczarowania, jakie przyniosło jej życie. To bardzo wiarygodna kreacja Breau Garrett.
„Firefly Lane” to bardzo kobiecy serial, w którym męskie postaci pojawiają się i mają oddziałują na życie naszych bohaterek. Bardzo często wpływając na ich dalsze decyzje. Mimo to stanowią tylko tło. Bo jest to produkcja opowiedziana z perspektywy kobiet. Silnych, niekiedy pogubionych, zranionych przez los, życie, bliskich. Próbujących odnaleźć się w świecie, w którym nie zawsze jest dla nich miejsce.
Zdecydowanie polecam! Może nie jest to serial wybitny, tematycznie wyróżniający się spośród innych, ale koi, relaksuje, wzrusza i wkurza. Trzyma w napięciu, a jednocześnie porusza ważne kwestie. Nie zawsze poświęcając im należyta uwagę, nie zawsze na wysokim poziomie, ale zawsze wciągająco. I najważniejsze: kto nie lubi wierzyć, że taka relacja zdarzy się i w naszym życiu. Kto nie chce mieć w swoim życiu osoby, do której możne wpaść wieczorem i wejść do łóżka. Bez tłumaczeń, bez podtekstu. Tak po prostu.
Serial do obejrzenia na platformie Netflix