Jak ogłasza wszem i wobec Internet, aż 40% dzieci w Stanach Zjednoczonych wychowuje się bez ojca. A jak pokazują badania nad myszami, brak ojca wyraźnie upośledza inteligencję emocjonalną. Oraz nawiązywanie relacji. Co w dużej mierze pokrywa się z zachowaniem ludzi.
I tak też jest w przypadku bohatera filmu „Ad Astra” wyreżyserowanego przez Jamesa Graya. Roy, w którego wcielił się Brad Pitt, jest doskonałym pracownikiem agencji kosmicznej. Należy do ludzi opanowanych, ma bardzo niski puls, decyzji nie podejmuje pod wpływem emocji, a raczej zimnej kalkulacji. Potwierdzają to ciągłe testy psychologiczne, które przeprowadzone są przez specjalne analizatory. Wydaje się być więc idealnym kandydatem do kolejnej, wymagającej misji, która ma ocalić Ziemię.
Jest tylko jeden szkopuł. Na skraju poznanego przez ludzi fragmentu Wszechświata dryfuje ojciec Roya, najprawdopodobniej odpowiedzialny za katastrofę ściągniętą na naszą planetę. I to właśnie Roy ma spróbować skontaktować się ze swym ojcem. On jednak wydaje się być niewzruszony, zimny, pusty. Przesiąknięty chłodem. Nie czuje podniecenia, złości, gniewu. Wyrusza więc w misję, lądując najpierw na Księżycu, później na Marsie. On sam jednak nie spodziewa się, że te kilkanaście prób skomunikowania się z ojcem całkowicie go odmienią. Że być może wreszcie ta skorupa, którą na siebie założył zacznie pękać.
I tak się właśnie dzieje. Obserwujemy zmianę, jaka w nim zachodzi. Od człowieka, który podejmuje racjonalne decyzje do osoby kierującej się impulsem i emocjami. Brad Pitt miał więc trudne zadanie, bo sam film to nie spektakularna odyseja, w której to Indiana Jones w kosmosie wikła się w kolejne tarapaty, by osiągnąć cel postawiony przez Agencję. To teatr jednego aktora, w którym ciasne kadry i liczne zbliżenia na twarz Pitta wyrywają widza ze strefy komfortu. I jednocześnie stawiają wysoko poprzeczkę aktorowi – tu nie ma miejsca na pomyłkę. Liczy się każda zmarszczka, każde mrugnięcie, każdy ruch wargi. I głos z offu, który prowadzi nas przez tę trudną podróż. Brad Pitt wspiął się tu na wyżyny swych umiejętności, odgrywając każdą emocję (lub jej brak) z należytą pieczołowitością, tworząc postać, w którą wierzysz od początku do samego końca. To jego widowisko, to jego spektakl, być może najważniejszy, jaki odegrał.
Bo „Ad Astra” pomimo umieszczenia akcji filmu w rozbuchanej przestrzeni kosmosu to tak naprawdę kameralna historia o relacji ojciec-syn. Która wcale wydarzyć się w kosmosie nie musiała. Choć oczywiście doskonale wykorzystuje daną filmowi przestrzeń. Bo to właśnie podróże międzygalaktyczne, ten księżyc, te planety, pozwalają spojrzeć na wszystko z boku. Z dala od ograniczającej nas i ciągle rozpraszającej otoczki. To ta samotność na statku i brak swobody umożliwia dostrzec jak dużo tracimy w pogoni za tym, czego być może nigdy nie dogonimy. Jako ludzie szukamy rzeczy wielkich, zapominając, że te najważniejsze mamy tu przed nosem.
A czego nie dostrzegamy? Ano miłości! Tym razem jednak reżyser nie skupił się na relacji damsko-męskiej. A synowskiej. Ojcowskiej. My spoglądamy na ten świat z perspektywy Roya, opuszczonego w dzieciństwie przez ojca. McBride, bo tak nazywa się ów tata, wyruszył w swą podróż, by odnaleźć inne cywilizacje. By udowodnić, że nie jesteśmy jedyni w kosmosie. Była to wielka rzecz. Wielka wyprawa, lecz po jakimś słuch o niej zaginął. Przecież ojciec nie zostawił syna, ot tak! Poleciał robić wielkie rzeczy! A to, że nie był obecny w życiu rodziny…
A jednak. Roy dorastał w cieniu sławy ojca. Stał się zimny, nie potrafił zbudować szczęśliwego małżeństwa z Eve, nie umiał poczuć czegokolwiek. Opustoszały wewnętrznie z grubą skorupą na wierzchu. Niemal na każdym kroku przypominano mu, kim był jego ojciec i jakich rzeczy próbował dokonać. Czuł jego poświęcenie i oddanie większym sprawom. On za to… wykonywał swoje obowiązki. Najlepiej jak potrafił. Być może jednak już nie z takim poświęceniem, jak robił to jego ojciec. Pytanie, jakie pojawia się w głowie to czy spotkanie z ojcem cokolwiek zmieni? Czy coś zmieni na dłużej czy tylko wyzwoli jeden impuls, by potem równie szybko zgasnąć?
Czy jednak miłość do ojca, syna, kobiety powinna być wystarczającą motywacją do działania? Czy budując współczesną cywilizację powinniśmy skupiać się tylko i wyłącznie na relacjach międzyludzkich? W pewien sposób tak wybrzmiewa koniec filmu. Rzeczy wielkie nie są warte tego, by poświęcać dla nich rodzinę. Czy jednak na pewno?
Czytając swego czasu informacje o kulturze matriarchatu i patriarchatu, autorzy publikacji wskazywali na jedną zasadniczą różnicę pomiędzy takimi społeczeństwami. Rozwój cywilizacji. W dużym uproszczeniu, matriarchat skupiał się bowiem na budowaniu więzi międzyludzkich, tak patriarchat ze swym rozbuchanym ego, pcha cywilizację do przodu (tu oczywiście pojawia się kolejne pytanie, czy ten rozwój aż tak bardzo był/jest nam potrzebny – lecz to pytanie na zupełnie inną okoliczność), jednak ponosząc po drodze wiele ofiar. Ideałem byłoby połączenie obu społeczeństw, tak by pojawiła się równowaga. W szczególności, że pewnych zmian nie da się już zatrzymać.
Ostatnie więc sceny filmu, choć wpisujące się w doskonale w odczucia ludzi, którzy mają dość wyścigu szczurów, dość rywalizacji i wielkich osiągnięć, marzących za to o tym, by zbudować satysfakcjonujące, nietoksyczne relacje, jednocześnie wybrzmiewają nieco banalnie. I bardzo hollywoodzko. W stylu „kieruj się sercem, a wszystko się ułoży”. Choć nie można też zaprzeczyć innej konkluzji – że z pewnymi lękami ukrytymi głęboko w nas trzeba się w końcu zmierzyć. By się uwolnić. I zamknąć pewien rozdział w życiu.
Pamiętacie „Dextera” i jego mrocznego pasażera? On też musiał przepracować traumę z dzieciństwa. Oczywiście o zupełnie innej skali, ale dopiero gdy zmierzył się z tym, co głęboko w nim tkwiło, uwolnił się i mógł rozpocząć życie na nowo.
Wracając jednak do filmu „Ad Astra”. Niestety, pomimo genialnej kreacji Brada Pitta i uniwersalnej przypowieści o ojcu i synu czy ludzkich dążeniach do rzeczy wielkich, produkcja nie uniknęła pewnych błędów. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kilka elementów zostało wepchniętych do fabuły bezcelowo, nie wnosząc nic do opowiadanej historii. Choćby walka z kosmicznymi małpami. Wizualnie, technicznie – wszystko w należytym porządku. Oprócz tego, że po raz kolejny widzimy jak Roy potrafi zachować zimną krew w trudnych sytuacjach, nie popycha fabuły do przodu ani też nie wpływa szczególnie na rozwój postaci. Co najwyżej wywraca pewien porządek na statku do góry nogami. Być może owa scena miała on rozbudzić widza, znużonego nieco monotonną podróżą po wszechświecie. Być może miała pokazać charakter bohatera. Dla mnie jednak nie miała aż tak dużego uzasadnienia, by się tam znalazła. Inna rzecz to porzucony niezwykle szybko wątek Thomasa Pruitta, który to ma towarzyszyć Royowi w misji. Był przez chwilę, by ostatecznie zdrowie odmówiło mu posłuszeństwo i bach. Pruitta nie ma.
Ale… te zdjęcia. Dosłownie zapierają dech. Oglądanie filmu na dużym ekranie sprawia ogromną przyjemność. Fenomenalne, przepiękne, przemyślane. Pochłaniające jak ta „czarna” otchłań kosmiczna.
Polecam. „Ad Astra” to dobry film z wybitną rolą Pitta, w którym James Gray postanowił wykorzystać kosmiczną przestrzeń do opowiedzenia kameralnej, ale i uniwersalnej historii dorosłego mężczyzny będącego wciąż w środku zranionym i opuszczonym dzieckiem.