Możesz pokochać. Możesz przejść obojętnie. Nowy Król Lew nie tyle rozczarowuje, co stawia pytanie po co? Jednak jest to pytanie zasadne tylko dla nas – trzydziestolatków, pokolenia, które wychowało się na tradycyjnych kreskówkach Disneya. Bo gdy jeszcze przed wyjściem do kina włączyłam zwiastun filmu mojemu synowi i uprzedziłam, że nie będzie to bajka, jaką on sobie wyobraża, on ostatecznie skwitował: ale to ładne!
I w sumie nikt temu nie zaprzeczy – nowy Król Lew jest po prostu piękny. Kadry wyjęte niczym z filmu przyrodniczego sprawiają, że czujemy się jak na sawannie. W ujęciach można się zakochać z miejsca i z pewnością jest to olbrzymi atut Króla Lwa. Skoro taka była pierwsza reakcja mojego 4,5-letniego syna, to jaka może być moja – osoby, która wychowała się na „prostych” animacjach, w których widać było charakterystyczną kreskę rysownika? Też się zachwycałam, też zachłannie chłonęłam prezentowane obrazy.
Choć jednocześnie jest i druga strona medalu – bo ja uwielbiam animacje z dawnych lat! Choć też dostrzegałam ich ograniczenia jak choćby tak rażący brak głębi (od najmłodszych lat zwracałam na to uwagę, choć oczywiście nie tak pięknie to nazywając) czy nie zawsze świetnie dopracowane szczegóły tła. W przypadku „Króla Lwa” pozwalało to na przerysowanie wielu emocji, prosty ich podział, tak łatwy do zrozumienia przez dzieci. Podobnie przecież kreślone były postaci. Skaza – ten zły, pozostałe lwy – dobre. Łatwo było je rozróżnić. Nie tylko po wychudzonej sylwetce, ale także wyraźnie różnej kolorystyce czy też mimice.
Poniżej znajdziecie fanowską przeróbkę Skazy inspirowaną oryginałem. Czy jednak wtedy przyrodnicze i realistyczne zakusy filmu miałyby sens?
https://www.instagram.com/p/BwJddDfH3Au
Inaczej sytuacja przedstawia się w nowym „Królu Lwie”. Zastosowany realizm wprowadzał mojego syna w zakłopotanie, bo nie zawsze był pewien z którym lwem miał do czynienia. Tym dobrym… czy złym. Czy to już Skaza, a może jednak Simba? Czy to jednak źle? Bo przecież w życiu nikt mu nie pokoloruje ani lwa, ani drugiego człowieka na czerwono. Nie będzie wiedział czy to jest dobry pan czy zły. A gdy pójdziemy jeszcze dalej, doskonale wiemy, że nic nie jest biało czarne. Nie ma i nigdy nie będzie tak prostych wyborów. Przyrodniczy realizm w bajce z gadającymi lwami wprowadza dyskomfort, z którym dziecko musi sobie poradzić. Tu nawet Skaza wygląda na przyzwoitego lwa. Może lekko wychudzonego, ale gdy nie widzisz blizny na jego twarzy, nie koniecznie będziesz mieć pewność czy to właśnie on. I choć dla scenarzystów rozdzielenia dobra od zła jest po prostu wygodne, bo upraszcza budowanie postaci, to ja wychodzę z założenia, że jest to bardzo dobry kierunek. Przyzwyczajanie dzieci, nawet tych najmłodszych do prostych odpowiedzi, wcale im nie służy, choć oczywiście pozwala w prosty sposób objaśniać świat (choć nie do końca słuszny).
I tu wracamy do kolejnego punktu – emocji. Animowana bajka pozwalała na pokazanie całego ich spectrum, silniej oddziałując na małego, ale też i dużego widza. Niejednokrotnie wywołując u niego łzy, śmiech, złość. W przypadku live action intensywność odczuwanych emocji jest… po prostu mniejsza. Zdajemy sobie sprawę, że to są tylko lwy. Już nie są nam tak bliskie jak te rysowane. Łatwiej sobie nam je umiejscowić na tej sawannie w tle słysząc Krystynę Czubównę niż zwierzęta, które tak naprawdę są naszymi kumplami z ekranu. Ale…
No właśnie. Gdy dochodzi do ostatecznego pojedynku pomiędzy Skazą a Simbą, wszystkie dzieci na sali wstrzymały oddech. Czułam to gęstniejące powietrze, które zaczynało przytłaczać. A gdy sytuacja robiła się naprawdę groźna, wiele dzieciaków emocjonalnie nie wytrzymało! Nie uniosło napięcia, które udało się wykreować twórcom. I sama przyznam, że w tamtym momencie serce kołatało mi jak głupie, o mało nie wyskakując z klatki. Czyli to też nie jest tak, że „Król Lew” nie gra tak intensywnie na naszych emocjach. Wszystko zależy od prezentowanych scen. Im bliżej naturalnych zachowań zwierząt, tym trudniej nam ludziom zaangażować się w ich walkę. Gdy ja patrzyłam na bądź co bądź agresywną walkę Simby i Skazy, przypomniał mi się Władca Pierścieni. Czy Gra o Tron. Może mniejsza skala, ale te same przeżycia.
Wydaje mi się, że dla mojego pokolenia trudna jest do przełknięcia inna wersja bajki, którą tak dobrze znamy. Trudno też dać się uwieść nowszym technologiom tworzenia animacji, gdy w pamięci mamy tak lubiane obrazy z dzieciństwa. Gdy jednak patrzę na Tomka – on nie ma problemu z odbiorem nowego „Króla Lwa”, choć obawiałam się tego dosyć mocno. W końcu tegoroczna animacja nie wygląda jak bajka. A ja słyszę ostatnio:
– Mamo, chodź jeszcze raz do kina!
Bardziej niż z live action mam problem z muzyką, którą postanowiono nieco odświeżyć. Lekko zmienione piosenki już tak nie wchodzą, już nie wywołują ciar. Niby brzmią dobrze, niby podobnie, a daleko im do oryginalnych wersji. Choć przecież ponownie za kompozycje odpowiadał nie kto inny jak Hans Zimmer. Zdecydowanie coś nie zagrało. Żadnych ciar, płynących łez czy chociaż poruszenia serducha. Nawet Hakuna Matata nie miała tyle radości w sobie co oryginalna wersja. Warto też dodać, że w wielu przypadkach tekst został lekko zmodyfikowany, co podczas nucenia pod nosem może wprawić w konsternację. Choć nie powiem, gdy Skaza śpiewa o dobrej zmianie, trudno się nie uśmiechnąć.
Tym samym dochodzimy do tego, co chyba najbardziej mnie zabolało. Poprawność. Ugrzecznienie do granic możliwości. Zabrakło kultowych tekstów Pumby jak choćby:
Banzai: Ej! Co to za świnia?
Pumba: Pan do mnie mówi?
Timon: On powiedział „świnia”!
Pumba: Czy pan mówi do mnie?
Timon: Oj, ostrożnie!
Pumba: Czy pan mówi do mnie??!!
Timon: Ale będzie łomot!
Pumba: Dla takich łachmytów pan świnia!!! aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa II!
Czy
Tam twój dom, gdzie twój zadek
Czy też jak słusznie zauważyła moja koleżanka, zabrakło sceny nawiązującej do musztry wojsk Hitlera.
Może to przypadek. Ale czy na pewno?
Czy jestem zadowolona z seansu? Myślę, że tak. Czy obejrzałabym jeszcze raz? Chyba tak. Pomimo że film trwał prawie dwie godziny, moje dziecko obejrzało go do końca. Co wcale nie jest tak oczywiste. Do tej pory w kinie zdarzało mu się już mnie prosić, abyśmy wyszli wcześniej, gdyż nie ma siły oglądać dalej. Tu tak nie było.
Przy nowym „Królu Lwie” należałoby wyłączyć tę pewną nutę sentymentu, która tkwi jak zadra. Czy jednak trzeba? Nie, bo to nie film dla nas. To film dla kolejnego pokolenia, które nie jest wychowywane na tradycyjnych kreskówkach, które my pamiętamy z dzieciństwa. I to my musimy zaakceptować, że coś się zmienia, pozwalając chłonąć dzieciom to, z czym będą miały coraz częściej do czynienia.