Han Solo to film, który mógł się nie udać. Aktor dla mnie zupełnie nieznany, znacznie odbiegający wyglądem i muskulaturą od Harrisona Forda, informacje wypływające do mediów, że nawet sam Disney nie wierzy w sukces produkcji i wreszcie nagła zmiana reżysera, gdy pierwotnie wybrani skłócili się z prezeską LucasFilm, Kathleen Kennedy.
Ponadto należy nie zapominać o jeszcze ważnym szczególe – prequel, sequel, spin-off i inne powiązania z oryginalną produkcją, nigdy nie napawają optymizmem. Pierwsze, co przychodzi do głowy – to skok na kasę. W szczególności, gdy chodzi o taką maszynkę do robienia pieniędzy, jaką są Gwiezdne Wojny.
Czy w takim razie „Han Solo” miał w ogóle szanse by stać się przedwakacyjnym hitem? Porównań do oryginalnej sagi nigdy nie zabraknie, fanów trudno zadowolić, choć może to właśnie oni łakną najbardziej kolejnych historii z kosmicznego uniwersum. Łakną, ale spójnych pod każdym względem, szanujących pierwszą trylogię.
Za sterami zasiadł Ron Howard, reżyser znany z nieudanych produkcji takich jak „Kod da Vinci” czy „Anioły i demony”, pozbawionych całkowicie dynamiki, ale i takich świetnych filmów jak „Piękny umysł”, „Frost/Nixon” czy nieco starszy „Apollo 13”. Niezwiązany z gwiezdną sagą ani w ogóle z filmami sci-fi mógł świeżym okiem spojrzeć na historię młodego awanturnika, żądnego przygód Hana Solo. I tak też się stało. Dał widzom to, czego w dzisiejszym kinie oczekują i to, czego nie brakowało w najstarszych filmowych epizodach. W odpowiednich proporcjach połączył humor i akcję, a jednocześnie wyzbył się patosu, który bądź co bądź w Gwiezdnych Wojnach jest wszechobecny. Powiedziałabym nawet, że „Han Solo” tak jak „Thor 3” są odświeżeniem starej. Mamy więc przygody, romans, sytuacje podbramkowe i rzecz jasna walkę. Ale czy ze złem? W przeciwieństwie do innych części sagi, w tym przypadku zabrakło wyraźnego antagonisty. Han Solo trochę niczym chorągiewka, podąża w tym kierunku, gdzie dobrze mu zawieje.
Han Solo – czy tylko dla wielbicieli Gwiezdnych Wojen?
Zdecydowanie nie! Bo czasem wręcz wiedza o dalszych losach bohaterów nie pozwala w pełni zaangażować się w ich przygody. Z drugiej strony wreszcie poznajemy takie smaczki jak ten skąd wzięła się przyjaźń Chewbacci i Hana, dlaczego Han to Solo, a nie np. Kowalski i przede wszystkim w jaki sposób trafił w ręce naszego awanturnika najszybszy statek w mieście, tfu w galaktyce. Ktoś, kto nie oglądał Gwiezdnych Wojen (a są takie osoby, tak!) z zapartym tchem będzie śledził wszelkie pojedynki, starcia i potyczki. I dużo mocniej przeżyje chwile grozy niż osoba, która wszystkie filmy z uniwersum ma już za sobą.
Nowy Han Solo – jak nie Ford to kto?
Powiedzmy sobie szczerze: drugi Han Solo? Nie da rady! Osoby odpowiedzialne za obsadę miały bardzo trudne zadanie: bo wybrać kogoś, kto jest bardzo podobny do Forda czy może jednak zwrócić uwagę na szelmowski uśmiech i to spojrzenie… Każda z opcji była obarczona niezadowoleniem publiczności. Wybrany Alden Ehrenreich nie jest podobny do Forda. I nigdy nim nie będzie. Ale jest sobą, udało mu się stworzyć postać chłopca, który wchodzi w dorosłość. Który dopiero uczy się tego, jak rzeczywistość potrafi być brutalna, a zaufanie w świecie zła to jedna z najgorszych cnót. Ja nie odczułam dysonansu, nie miałam wrażenia, że oglądam marną kopię. Alden stworzył swoją postać, wzorując się na oryginale, ale i dając dużo od siebie.
Mamy więc chłopaka, który dla swej ukochanej wplątuje się w szemrane interesy, który więcej gada niż robi, który marzy o byciu najlepszym pilotem i ma niesamowity talent do pakowania się w niezłe tarapaty. Może nie ma tego błysku co Ford, ale ja nie odczułam jego braku. Uległam za to urokowi młodego aktora, jego lekkości i byciu tu i teraz. I najważniejsze, nie przeszarżował swojej roli, próbując dorównać oryginalnej postaci. I to mi wystarczy. Oczarował mnie, a tym samym uwierzyłam mu i zaangażowałam się w jego przygody. Jak dla mnie wystarczający powód, by uznać, że Alden Ehrenreich był dobrym wyborem.
Akcja, akcja… humor
Inna sprawa, że twórcy nie pozwolili nam się nudzić. Przygoda goni przygodę, akcja goni akcję, a wszystko to przeplatane dobrze wyważonym humorem. Niekoniecznie uwłaczającym inteligencji widza, a jednocześnie dopasowanym do nie wymagającego kina. Dużą robotę robi tu duet Chewbacca-Han, którzy mają świetnie rozpisane role. Zresztą trudno się dziwić, gdy zerkniemy w rubryczkę scenarzystów. Tam też dumnie pręży się nazwisko Lawrence’a Kasdana, który przecież napisał scenariusz do takich filmów jak GW „Imperium atakuje”, „Powrót Jedi” czy wreszcie „Poszukiwacze zaginionej arki”. Kto lepiej mógłby rozpisać film o przygodach młodego Hana Solo niż człowiek, który w pewien sposób go wykreował?
Tu, podobnie jak na nowych Avengersach, nie będziecie się nudzić. Twórcy postarali się, aby widzowi co jakiś czas zadrżało serce, aby z niepokojem chwytał poręcz fotela. Mamy łotrów, łotrzyków, wielką organizację przestępczą, która jak mafia nie boi się sięgać po najbardziej brutalne środki. Bohaterzy więc ścigają się z czasem, by przeżyć, zdobyć pieniądze i zyskać wolność. Tu nie obowiązuje kodeks honorowy, o czym boleśnie przekona się Han Solo.
Oczywiście nie zabrakło tzw. cameo, o którym obecnie toczą się wielkie internetowe dyskusje. Jedni twierdzą, że to świetne posunięcie wyjaśniające pewne zniknięcie, inni, że zaburza to bieg historii filmowej sagi. Sami musicie to ocenić, mi natomiast to zupełnie nie przeszkadza, a podobno zgrywa się to z serialowymi odsłonami Gwiezdnych Wojen.
Han Solo czy rzeczywiście solo?
Główną postać doskonale uzupełniają bohaterowie drugoplanowi i rzecz jasna Chewbacca. Na ekranie pojawiła się Emilia Clarke, która należycie wypełniła swoją misję, odcinając się od roli blondwłosej Matki Smoków. Rewelacyjnie wypadł również Donald Glover, właściciel statku Sokół Millenium, który wraz z Hanem Solo wyrusza w niemal samobójczą misję.
Cieszę się również z „robotycznego” wątku, w którym w lekki, wręcz komediowy sposób pokazano walkę o wolność i równość praw. Są to kwestie dotyczące dalekiej przyszłości, ale z drugiej strony wciąż przewijające się w naszej historii.
Oko na kulturę….
Film poleca! Zdecydowanie warto się wybrać do kina. Tym bardziej, że do jego obejrzenia nie potrzeba znajomości Gwiezdnych Wojen. Może stanowić świetny wstęp do obejrzenia całej sagi. Mamy tu wszystko, czego potrzebuje dobre kino przygodowe (pokroju Indiany Jonesa): jest akcja, jest humor, jest dynamika (choć niestety dopiero po pierwszych 15-20 minutach). Jest to kino przewidywalne i nie wywracające gatunku do góry nogami. Ale inne nie miało być. Mamy poznać bohatera, jego przeszłość w przyswajalnej i lekkei formie. I taki jest najnowszy film.