Wiecznie biali. Nie tylko przez śnieg, który właśnie zaczął padać, ale przez kopalnię wapienia, w której pracujesz. Biel jest wszędzie. Na twarzy, butach, roboczym ubraniu. W uchu, we włosach i w domu, do którego wracasz. Nie możesz się od niej uwolnić. Wyłania się z ciemności, bo tam schodzisz każdego dnia, taplając się w białym brudzie, kapiącej wodzie, czując oddech bieli na sobie.
Debiutancki obraz Pálmasona to naturalistyczna podróż w głąb ludzkiej duszy, pozbawiona zbędnych słów, skupiająca się na wizualnych doznaniach. A te, niczym obrazy z XIX wieku epatujące brzydotą i ciemną stroną życia, przedostają się do naszej świadomości, pozostawiając nas w zawieszeniu. Oglądamy świat, który niejednokrotnie przewija się w licznych reportażach. Świat blaszanych domów, zaprzepaszczonych szans i monotonnego życia podporządkowanemu pracy wykonywanej od kilku lat. Te same czynności, te same pory roku, ten sam bezwład i brak próby zmiany swojego życia. Biel, choć kojarząca się z czystością, tu staje się brudem, który trudno usunąć ze swojego życia. Podkreśla jedynie szarość egzystencji bohaterów, w którym nie ma piękna znanego z hollywoodzkich produkcji. Zima staje się tłem uwypuklającym beznadziejność, w której znaleźli się nie tylko bracia, ale wszyscy pracownicy zakładu.
W warstwie scenariusza opowieść Pálmasona jest dosyć prosta. Na swój cel obrał codzienność dwóch braci, Emila i Jonaha, którzy razem pracują we wspomnianej kopalni wapienia. Emil kręci przy okazji dodatkowy biznes na boku, sprzedając kolegom własnoręcznie sporządzony bimber. I wszystko idzie jak z płatka, do momentu, gdy jeden ze współpracowników trafia do szpitala i tam umiera.
Reżyser nie sili się na egzystencjalne dialogi, prowadzące do refleksji i próby zmiany swojego życia. Widz jest bombardowany obrazem, mocno zapadającym w pamięć, choć składającym się wciąż z tych samych elementów. Zakład, kopalnia, samochód, pokój w domu, droga przez las. Zostajemy wtłoczeni w monotonię bohaterów, nie mając możliwości ucieczki z ich życia.
Muzyka, a raczej industrialne dźwięki z kopalni czy dojmujące tykanie jeszcze mocniej nas angażuje, wywołując niepokój i wprawiając w stan nieustannego oczekiwania. Bo przecież coś się wydarzy? Lecz Pálmason nie daje zbyt szybko odpowiedzi. Jego film toczy się swoim powolnym rytmem. Jak to zimą, gdy natura i sam człowiek zwalniają. Wydaje mi się jednak, że Emil jak i Jonah wcale nie są najważniejsi w całej historii. Są tylko odnośnikiem do nas samych. Jak łatwo dajemy się wtłoczyć w system, z którego przez długie lata nie potrafimy się uwolnić, stając się coraz bardziej nieszczęśliwi, popełniając coraz więcej błędów. Gdy jednak coś się nie uda, gdy zostanie zaburzona pieczołowicie budowana od lat harmonia, wszyscy się od ciebie odwracają. Zostajesz wyklęty, naznaczony, spotykasz się z ostracyzmem ze strony swej małej społeczności.
Film „Zimowi bracia” nie byłby tak dobry, gdyby nie dwie rzeczy. Jedna z nich to aktorstwo. Na szczególną uwagę zasługuje Elliott Todd Crosset Hove, grający Emila. Dzięki niemu odnosimy wrażenie, że reżyser skroił jego rolę na miarę. Wydaje się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu: zagubionym, z jednej strony stroniącym od ludzi, a z drugiej szukającym bliskości, marzącym o dziewczynie z okolicy, a jednak nie mający odwagi, by z nią być. Z jednej strony pragnący szczęścia, a z drugiej nie potrafiący się uwolnić od życia, w które został uwikłany.
Druga to połączenie liniowej narracji z oderwanymi od głównej osi obrazami. Długie ujęcia, pokazanie otoczenia bohaterów. Wymieszanie tego wszystkiego, sprawia, że czujemy się tak samo zagubieni jak Emil, próbujący poradzić sobie w nowej sytuacji.
„Zimowi bracia” to film niełatwy, wymagający, nie dający jednoznacznej odpowiedzi. Warto jednak spojrzeć na nie polukrowaną rzeczywistość, która już nie jest tak łatwa do zaakceptowania i nie dająca nadziei jak to w historiach o królewnie i księciu bywa. Nie ma magii, nie ma tylu kolorów.