Gdy widzisz ten błysk w oku.
Gdy kibicujesz z całych sił, by reportaż odkrywający śmieci zamiecione pod dywan, ujrzał wreszcie światło dzienne.
Gdy widzisz kobietę, która nie ma nic do powiedzenia, choć wydawnictwo należy właśnie do niej.
Gdy widzisz starcie dziennikarza z wymiarem sprawiedliwości i zagrywkami politycznymi.
Czujesz, że będzie to dobry film.
A jednak, gdy przychodzi do podsumowania:
Dostrzegasz brak przyspieszonego pulsu
Odczuwasz lekkie znużenie.
A nawet rozczarowanie: bo oto wielki reżyser i wielcy aktorzy serwujący nam wielki i ważny temat dają nam… przeciętny film. Przeciętny do szpiku kości.
Podczas seansu „Spotlight” dostarczył wiele emocji. Tu również ukazano wielką aferę i żmudne dziennikarskie śledztwo. Po nitce do kłębka, niczym woda drążąca skałę dotarli do serca katasrofy. Nie było tykającego zegara zmuszającego do publikacji lada moment, za godzinę, minutę. Nie było szaleńczych pościgów, a raczej trudne rozmowy z zamieszanymi w wydarzenia od lat zamiatane pod dywan.
„Czwarta władza” próbuje pokazać narodziny dziennikarstwa śledczego, które zamiast poklepywać polityków po plecach może wreszcie mówić o rzeczach ważnych. Trudny był to moment dla gazet, bo z jednej strony właściciele i naczelni uwikłani byli w towarzyskie niuanse w politycznym świecie. A z drugiej tkwiła w nich wielka ambicja i pragnienie mówienia o rzeczach wielkich. A jak wielkich, to najczęściej o aferach, w które mógł być zamieszany nawet sam prezydent.
Film skupia się na niewielkiej wtedy gazecie „The Washington Post”, która szuka nowych środków na przetrwanie. Ma właśnie wejść na giełdę, a rada ustala wartość jednej akcji. Te kilka dolarów może zadecydować o etatach dziennikarskich czy samej jakości artykułów. W tym samym czasie, gdy głównym tematem jest ślub prezydenckiej córki, wychodzi nowy numer „New York Timesa” i wywołuje wielki kryzys, protesty i bunt społeczeństwa. Okazuje się bowiem, że to, co od zawsze wmawiano Amerykanom, było tylko zasłoną dymną. Prawda na temat wojny w Wietnamie była okrutna i głęboko schowana w archiwach. By jednak nie było tak różowo, Sąd zakazuje publikowanie materiałów, które łamałyby tajemnicę państwową i narażały bezpieczeństwo narodowe.
„The Washington Post” dostaje ogromną ilość materiału od informatora. Najprawdopodobniej tego samego, co New York Times. Cała gazeta z właścicielką Kay Graham na czele stoją przed trudnym wyborem. Czy narażać się na więzienie, czy wydać swoich przyjaciół, czy też potulnie skulić ogon pod siebie i przemilczeć niepodważalne fakty. Spielberg skupia się na niuansach, które mają wpływ na decyzję. Stara się rzetelnie przedstawić wszelkie za i przeciw, ukazując rację po obu stronach barykady. Jednak brak tu tempa, które złapałoby widza za trzewie. Brak emocji, choć przecież w samej historii brakować ich nie powinno. Tu chodzi w końcu o prawdziwy kryzys i patologie władzy, o których nikt nie chce mówić głośno. To również walka o wolność prasy, swobodę wypowiedzi i prawo społeczeństwa do prawdy.
Legendy dziennikarskiego podwórka
Na polu bitwy liczą się tak naprawdę dwie osoby: Kay Graham grana przez Meryl Streep oraz Ben Bradlee, w którego wciela się Tom Hanks. Od czasu do czasu na horyzoncie pojawia się Ben (Bob Odenkirk). I choć każdy chce udowodnić nie tylko władzom, ale również dziennikarzom „New York Times”, że „The Washington Post” to nie tylko maleńki tytulik nie mający nic ciekawego do powiedzenia, to jednak zabrakło w tym wszystkim pasji, ognia, wielkiej determinacji. Niby to wszystko było, ale osobiście nie poczułam tego w ogóle. Nie pasował mi tu najbardziej manieryzm Toma Hanksa. Tak jak w pierwszych minutach filmu był jak najbardziej wskazany, tak później zabrakło tego dziennikarskiego szaleństwa. Za to Meryl Streep jako zagubiona kobieta o niskiej samoocenie, nie wiedząca jak zdominować męskie towarzystwo (a przecież mająca nad nimi władzę) doskonale odnalazła się w swojej roli.
Wątek Kay Graham w ogóle jest najlepszym w całym filmie. Spielberg pięknie pokazał przemianę baranka idącego na rzeź w silną kobietę, potrafiącą podejmować trudne decyzje. Był to proces długi i żmudny, wymagający od niej pokonania wielu stereotypów, ale i także utrwalonych zachowań w męskim świecie. Dzięki aferze zyskała nie tylko gazeta, a nawet nie tylko Kay Graham. Zyskały też kobiety – dostały zielone światło, że też mogą zajmować wysokie stanowisko, też mogą działać, dawać swoje pomysły, rozmawiać, dyskutować, przewodzić. Nie są tylko figurantkami i damami do towarzystwa. Nie muszą iść do drugiego pokoju w czasie kolacji, by paplać w kobiecym gronie o najnowszych trendach w modzie i świeżej kolekcji rajstop.
Ale wiecie co najbardziej zapamiętam z filmu? Ujęcia pracujących maszyn. Ludzi układających litery. Ten ruch, tę gonitwę z czasem. Ten niesamowity, skomplikowany mechanizm. Cudne to uczucie cofnąć się w czasie i oglądać buchającą parę. Te dźwignie, korby, skład będący niczym puzzle. Jeden błąd i wszystko mogło pójść precz.
Film Spielberga jest produkcją nierówną. Z dobrym, choć wcale niedoskonałym aktorstwem. Mówiącym o ważnej sprawie i roli prasy, ale ze scenariuszem nie trzymającym tempa. Niezłymi dialogami, ale historią zbyt mocno przeciągniętą jak na ilość, a raczej brak emocji.
Czy warto obejrzeć? Ze względu na temat i sytuację polityczną – tak. Ze względu na kunszt reżyserski – zależy, czego oczekujemy. Jest to bowiem produkcja na wskroś poprawna, nie wychodząca poza schemat, bezpieczna i nierówna.
Offowo: Gdy wracaliśmy z seansu kinowego, obejrzałam przemówienie ambasadora Stanów Zjednoczonych dotyczących najnowszej ustawy IPN. Jego słowa dopełniły przesłanie „Czwartej władzy” i tym samym zabrzmiały złowieszczo, w szczególności w kontekście wprowadzonych zmian w polityce krajowej. Uważajmy, abyśmy i my nie zaczęli zamiatać pod dywan niewygodnych dla nas faktów…