Bestie z Południowych Krain. Film, który oczarował mnie od pierwszej chwili. Swoją baśniowością, swą dziecięcą beztroską w bardzo trudnym, niemal nierzeczywistym, trudnym do wyobrażenia świecie. Niewinność dziecka zestawiono tu z brutalnością świata dorosłego, nie przytłaczając widza żadnym zbędnym gestem.
„The Florida Project”. Film osadzony w wiecznie ciepłym mieście. Kolorowym, pełnym turystów, z parkami rozrywkami na każdym kroku, klubami dla bogaczy i… nimi. Uwięzionymi w motelowych pokojach o niewielkim metrażu. Uwięzionymi w swoim życiu, z którego trudno się wyrwać i pójść krok dalej.
A przecież są i one. Dzieci. Beztrosko biegające korytarzami. Podglądającymi starszą sąsiadkę opalającą się topless przy basenie. Zaglądającymi w zakazane miejsca, codziennie zajadającymi się lodami, kupowanymi na spółkę za pieniądze wyproszone od klientów lodziarni, zakradające się od tyłu kawiarni po darmowe naleśniki, planujące swoje przygody, wyruszające na safari, gdzie zamiast antylop pasą się krowy.
Sean Baker zamiast pogrążać nas w szarych i odrapanych ścianach budynków zamieszkałych przez biedniejszą część społeczeństwa, stawia na żywe kolory, intensywne obrazy, które kontrastują z sytuacją życiową dorosłych bohaterów, ale doskonale współgrają z dziecięcą energią, wyobraźnią i pomysłami. Nie zawsze trafionymi i nie zawsze… zgodnymi z prawem. I to właśnie jedno wydarzenie uruchamia lawinę prowadzącą do dość smutnego finału. Reżyserowi udało się jednak pogodzić gorzką historię swoich bohaterów z kolorowymi, nieprzygnębiającymi kadrami. Ten kontrast w finale jeszcze bardziej oddziałuje na widza, nie pozostawiając go obojętnego wobec losu samotnej matki Halley i jej córki Moonee.
„The Florida Project” to film na dwa głosy. Dziecięcy, który odrywa nas od tej szarej, brudnej rzeczywistości, w której brakuje pieniędzy na czynsz czy kupno chleba, a któremu przewodzi Moonee. I dorosły, w którym Halley, jako samotna matka próbuje przetrwać. Przetrwać, bo sama pozbawiona dobrych wzorców z domu, daleka od matczynego ideału znanego z telewizji i błyszczących reklam, próbująca skleić dzień za dniem, nie za bardzo odnajdująca się w dorosłej rzeczywistości. A jednocześnie próbująca dać swojej córce szczęśliwe dzieciństwo, z dala od zakazów i nakazów (co tym samym ja gubi) i… poświęcająca swoje własne ciało. Tylko po to, by mogły zapłacić czynsz na kolejny tydzień.
Choć Halley nie umie wychować swojej córki, widz nie ma wątpliwości, że łączy je silna więź. Że rozumieją się bez słów. Dla Moonee młoda matka jest całym światem. Wierzy jej bezgranicznie. Jak każde dziecko swojemu rodzicowi. Mamy więc za złe Halley, że nie potrafi wyznaczyć jasnych granic, a sama zaprzepaszcza swoje życie. Z drugiej kibicujemy jej, bo wiemy, że choć pogubiona i sięgająca po złe środki, robi wszystko, by utrzymać się na powierzchni. Z jednej strony chcemy skopać jej tyłek, bo buntuje się, podobnie jak zresztą mała Moonee, przeciwko wszelkim zasadom, a chęć pomocy przyjmuje z pogardą, to z drugiej… darzymy ją sympatią.
Jest tu też Bobby, anioł stróż mieszkańców. Dbający nie tylko o porządek i przestrzeganie zasad. Nie tylko naprawiający zepsute krany i pralki, ale także troszczący się o lokatorów mających problemy. Czuwający nad dziećmi i pilnujący, by nie wpadały w kłopoty. Czasem mający już wszystkie dość, lecz nigdy nie zwalniający tempa i zawsze cierpliwie tłumaczący, naprawiający szkody. I wreszcie Willem Dafoe został odczarowany. Przynajmniej dla mnie, bo od zawsze kojarzę go z szaleńcem bądź, mordercą, bądź kumulacją wszelkich złych cech. Tu jego postać jest świetnie pokazana, on sam gra rewelacyjnie. Wierzymy w jego dobre serce, choć przecież jak każdy ma swoje słabości. Bo przecież codziennie musi stawiać czoło tej szarości życia, którą ma na każdym kroku, nie do końca mając też poukładane w swoim życiu. Sam, choć mając dobre intencje popada nieco w obojętność – w innym przypadku nie mógłby prowadzić motelu, w którym przecież toczą się tragedie każdego dnia.
Świetnie spisała się również Bria Vinaite jako Halley. Bo choć jej bohaterka irytuje jak mało kto, doprowadza do szału, to jednocześnie wzbudza naszą (umiarkowaną) sympatię. Brakuje jej anioła stróża, który pokazałby jak żyć, jak kochać, jak wychowywać. Tu nie wystarczy tylko Bobby, pożyczający pieniądze na nocleg. Tu potrzebna jest rewolucja, której tak trudno dokonać. Vinaite doskonale odnalazła się w roli dużego, pogubionego dziecka, nie potrafiącego dostosować się do reguł panujących w dorosłym świecie. A dzieci? Jak to dzieci. Naturalne, bawiące się na planie. Co ważne, nie irytujące widza sztucznością ani nadmierną ekspresją. Jest w nich dziecięcy pazur łobuziaków, jak i ta naiwność, która przecież kiedyś zniknie.
„The Florida Project” to film, który w odmienny sposób niż polskie kino próbuje opowiedzieć o beznadziejności wielokrotnie zamiatanej pod dywan. Bo kto zamiast pięknych kolorowych domów bogaczy czy nawet klasy średniej lubi oglądać życie ludzi skazanych na porażkę. To przy Disneyowskim kolorycie Florydy przeczy amerykańskiemu snu, tak szumnie promowanemu i pokazywanemu przez telewizję. Nie wystarczy motelu nazwać Magic Castle i pomalować ścian na fioletowo, by nasze życie zmieniło swój bieg. Ale przez to chciałoby się wierzyć, że jeszcze gdzieś tli się nadzieja.