Michalina Wisłocka przedstawiona w filmie „Sztuka kochania” to kobieta na miarę XXI wieku. Wolna, postępowa, znająca swoją wartość, potrafiąca postawić na swoim w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Czy rzeczywiście była tak postępowa, mi trudno ocenić. Nie znam szczegółowo jej biografii, prócz tej wycinkowej filmowej. I gdy się uprę, to dodam jeszcze wywiady z córką, przez które przebrnęłam. Jednak zupełnie nie dziwi mnie fakt, że Marysia Sadowska w tych trudnych dla kobiet czasach postanowiła sięgnąć po jej postać.
Bo film aż krzyczy, do nas, do widzów:
BĄDŹ SILNA!
BĄDŹ ODWAŻNA!
NIE PODDAWAJ SIĘ, NAWET W CHWILACH ZWIĄTPIENIA!
SZUKAJ WŁASNEGO JA!
NIE BÓJ SIĘ SWOJEJ SEKSUALNOŚCI!
Gdy w oczach niektórych czarny protest to jedynie zabawa panienek, które nie mają co robić w domu, Michalina Wisłocka na naszych oczach wyrasta na bohaterkę.
Nie ugięła się władzy.
Eksperymentowała.
Realizowała się w pracy, w swoim zawodzie, w nauce.
Pragnęła, by kobieta czerpała przyjemność z seksu.
Namawiała do stosowania antykoncepcji.
Sama pamiętam starą, pogiętą książkę, bodajże w łososiowo-pomarańczowym kolorze. Trudno mi go określić, bo okładka była już wyblakła. Dla mnie, dla dziecka, które widziało na okładce taki tytuł jak „Sztuka kochania”, była to pozycja zakazana, choć nikt mi nie zabronił jej oglądać. Stała na najwyższej półce regału i cały czas zastanawiałam się, czy mogę do niej zajrzeć. Nigdy tego nie zrobiłam, choć z w swoim nastoletnim życiu natrafiałam na dużo gorsze rzeczy niż książka Wisłockiej.
Dla mnie „Sztuka kochania” to film, który wreszcie buduje pozytywny wizerunek polskiej kobiety. Silnej, niezależnej, wolnej. Oderwanej od stereotypu Matki Polki Jest jak powiew świeżego powietrza, gdy ze wszystkich stron, próbują nam wmówić, że jest inaczej. Gdzieś przeczytałam, że ten film to laurka. Nie, to nie laurka. A już na pewno nią nie jest, gdy przeczytamy wywiady z córką. Jest za to szacunek, który należy się kobiecie walczącej o coś więcej niż wydanie książki.
Walczącej o to, by kobieta stała się bardzo ważną częścią związku. By podobnie jak mężczyzna, odczuwała przyjemność. By seks ją nie zawstydzał. By poczuła się piękna, spełniona i wolna.
Film niepozornie, mimochodem, przemyca wiele, szalenie istotnych kwestii. Udało się wspomnieć o aborcji (przy okazji jednej ze scen, od razu przypomniały mi się felietony Tadeusza Boya-Żeleńskiego) oraz antykoncepcji. Udało się pokazać naiwność kobiecego myślenia, wiecznego poczucia winy czy wreszcie odkrywania własnego ciała i przyjemności.
Bo jeśli myślicie, że Michalina Wisłocka była od nastoletnich lat demonem seksu, to czeka Was rozczarowane. Nie potrafiła znaleźć wspólnego języka miłości z mężem, więc w swój związek postanowiła wkręcić przyjaciółkę Wandę. Ona poświęciła się nauce, Wanda zaspokajała męża. Dziwny układ, ale przez jakiś czas nawet się sprawdzał. W końcu miłość to nie tylko seks, ale także duchowe porozumienie. Przynajmniej tak myślała Michalina. Do czasu. Nie potrafiła już dłużej przymykać oczu na romanse swojego męża i jego oświadczyny, wyrzuciła Stacha z domu.
Długi czas nie odczuwała przyjemności z seksu. Aż wreszcie poznała mężczyznę, który pokazał jej czym jest… Sztuka Kochania. I być może to właśnie ta droga, wcale nie tak łatwa, naznaczona bólem fizycznym i psychicznym, upartość i niezwykłe dążenie do celu (tak, nawet po trupach!) sprawiła, że światło dzienne ujrzał jej poradnik. Poradnik, który najprawdopodobniej odmienił życie wielu par. Poradnik, który pokazywał jak kochać.
(Swoją drogą, wreszcie mam swój egzemplarz. Nowe wydanie. Już nie muszę ukradkiem podbierać rodzicom).
Ten film tworzą aktorzy doskonale odnajdujący się w swoich rolach. Fenomenalna Magdalena Boczarska, wcielająca się w rolę Michaliny, stworzyła postać tak krwistą, tak soczystą, a jednocześnie pełną sprzeczności, że chce się ją oglądać. I oglądać. I oglądać. Powiedziałabym nawet, że pochłaniać. Czy w chwili, gdy nie ma na sobie nic czy w chwili, gdy owinięta jest kolorowymi, wzorzystymi tkaninami. Doskonale partneruje jej Eryk Lubos, ale i Piotr Adamczyk. Nieco irytowała mnie Justyna Wasilewska jako Wanda, ale być może to tylko kwestia roli, a nie samej gry.
Dla mnie film składa się z elementów co najmniej dobrych. Dialogi nie są sztuczne i napompowane. Fabuła przykuwa uwagę widza i nie odpuszcza nawet na moment. Jedynie, co może uwierać podczas seansu, to lekki chaos w przeskakiwaniu od sceny do sceny. Ale i to da się przeżyć.
Przy okazji nasunął mi się jeden wniosek. Chwilę wcześniej oglądałam przecież „Powidoki” o Strzemińskim. Oczywiście, są to zupełnie inne historie, a jednak w jednej produkcji udało się uchwycić osobowość Wisłockiej, w drugiej Strzemiński staje się postacią nieangażującą widza. W jednej, szara rzeczywistość PRL-u nie przytłacza, w drugiej próba uchwycenia beznadziei nieco się nie udała. Co prawda, nie da się wyrwać z kontekstu całej postaci, ale w przypadku opowieści o Michalinie, to nie epoka stała się najważniejsza. I wyszło to tylko na dobre filmowi. Podobnie zresztą było w przypadku „Ostatniej rodziny”. Czy więc minęło już zbyt wiele lat, by umiejętnie nakręcić film o beznadziei poprzedniego systemu, który zrujnował wielki talent? Czy może to właśnie reżyser zbyt mocno zaangażowany emocjonalnie, zrujnował świetny temat?
Trochę bałam się „Sztuki kochania”. Że będzie to wydmuszka, która nic w sobie nie kryje. Że jeśli stoi za tym TVN, to znów dostaniemy lukrową opowieść, która okaże się zbyt słodka do przetrawienia. Przecież stało się tak z serialem „Belle Epoque”, który miał być hitem wiosny i w ogóle polskiej telewizji, a okazał się nierelaną podróbką zagranicznych produkcji. Zbyt czystą, zbyt wygładzoną, zbyt oszlifowaną.
„Sztuka kochania”, choć nie szara, a wręcz kolorowa, choć nie opowiadająca o beznadziei lat 70-tych, wygrywa być może scenariuszem, a być może reżyserią. Wygrywa połączeniem humoru z powagą i ważnym tematem. Wygrywa Magdaleną Boczarską. I wygrywa tym, że idealnie trafia na swój czas. Wygrywa naturalnością, a nie pompatycznością.
Jeśli będzie na DVD – koniecznie obejrzyjcie. Niektórzy z was „Sztukę kochania” mogą obejrzeć jeszcze w kinie!