22.11.63, recenzja serialu. Czy da się zmienić przeszłość?

  3 czerwca, 2016

Już dawno porzuciłam swoje postanowienie, że nigdy nie tknę żadnej ekranizacji, póki nie poznam pierwowzoru. Nie da się – jest tyle wspaniałych książek, ale i filmów, i seriali, a doba za żadną cholerę nie chce się rozciągnąć. W tym przypadku nie pomogło nawet to, że na półce stoi książka. Ciekawość zwyciężyła, a podsyciły ją pozytywne recenzje pierwszych odcinków serialu. Mam więc za sobą produkcję, na którą czekało wielu fanów prozy Stephena Kinga, a chyba jeszcze więcej jej się obawiało. „22.11.63”, bo nim mowa, to bardzo miłe zaskoczenie tej wiosny, może nawet roku, ale… No właśnie, pomimo wspaniałości serialu i wielu jego zalet, pojawiły się zgrzyty (no dobrze, jeden zgrzyt), które nieco osłabiły jego pozycję.


2

Zaczęłam zastanawiać się, czy fabułę óśmioodcinkowego mini serialu da się skrócić do kilku zdań. I wiecie co, da się! Nie trzeba tu żadnych zawiłych tłumaczeń. Oto główny bohater, nauczyciel, po rozwodzie, Jake Epping, otrzymuje od losu, a raczej od przyjaciela, niebywałą szansę. W dwie minuty może całkowicie zmienić losy świata. Może powrócić do roku 1960, przeprowadzić śledztwo i zmienić jedno, mityczne w głowach Amerykanów, wydarzenie – powstrzymać zabójstwo Kennedy’ego. Kto by nie chciał zmienić biegu historii? To tak jakby dać takie wrota Antkowi, który mógłby cofnąć się do kwietnia 2010 lub jeszcze wcześniej, by miał czas na sprawdzenie własnych teorii. I to tyle i aż tyle, bo rzecz nie w tym, jak zakończy się sama historia, ale jak ta podróż w historię wyglądała i jak podczas niej zmieniał się Jake. Oczywiście, zakończenie też ma mocny wydźwięk, ale o tym za moment, bo przecież przed nami tyle wydarzeń i emocji! Gdyby tylko skupić się na głównej osi serialu (czy też książki) nie byłoby w nim nic ciekawego. Ale King potrafi pisać, więc jego powieść to nie tylko powrót do przeszłości, ale także wiele ważnych problemów, które zmuszają widza do zastanowienia się, a nie tylko biernego uczestniczenia w wydarzeniach. Twórcy serialu skrzętnie wykorzystują wątki poruszone przez pisarza, dzięki czemu otrzymujemy pełnokrwistą opowieść.

Z tego, co zdążyłam się już zorientować, scenarzyści, oczywiście za porozumieniem ze Stephenem Kingiem, zrezygnowali z kilkukrotnego wracania się Jake’a do teraźniejszości. Wydaje mi się, że serialowi wyszło to na dobre, gdyż twórcy mogli zamknąć się w kilku, a nie w kilkunastu odcinkach. Samo przejście do przeszłości wyglądało dość oryginalnie. W pewnym barze, na zapleczu, wchodziło się w tunel czasoprzestrzenny, który za każdym razem prowadził do roku 1960. Nie było maszyny, dzięki której wskazywało się wybraną datę. W przeszłości można było spędzić większość swojego życia, gdy jednak wracało się do teraźniejszości, okazywało się, że upłynęły zaledwie dwie minuty. Był jednak pewien haczyk – wszystkie zmiany, jakie dokonały się za sprawą naszej obecności, były resetowane, gdy wróciliśmy do teraźniejszości i ponownie weszliśmy do tunelu. Jake, poznając prawdę od swego umierającego przyjaciela, postanawia zmienić przeszłość, a jednocześnie przyszłość Ameryki. Wchodzi… i od razu zostaje trzy lata. Do pamiętnej daty 22 listopada 1963 roku.

Tęsknota za minionym

Pierwszy odcinek to tak naprawdę wprowadzenie w całą historię, kolejne pięć to napięcie i prawdziwe emocje, które nie puszczają widza od pierwszej do ostatniej minuty. Scenariusz napisano świetnie, dzięki czemu cały pobyt w przeszłości wypada bardzo naturalnie i przekonywująco. Oczywiście uznanie należy się także aktorom, jednak bez materiału, nie da się wykrzesać nic intersującego. No właśnie, lata 60 – epoka sztywnych reguł, sztywnych ubrań, konwenansów. Jeszcze się rumienimy, jeszcze się nie rozwodzimy. A nawet jeśli to robimy, to się nie chwalimy. Te kapelusze, te garnitury, te rękawiczki. Te niewinne uśmiechy i dyskretne spotkania w hotelach. Choć chyba to ostatnie nadal gdzieś pozostało w świadomości, bo motyw tajemnych spotkań kochanków w przydrożnych motelach, gdzieś za miastem, często przewija się w filmach i serialach. Wracając jednak do głównej myśli (za dużo Witkacego – on też wszędzie miał te swoje wtrącenia i dygresje!), jestem zachwycona tym, jak twórcom udało się oddać realia epoki. Owszem, ja nie mogę tego pamiętać. Ba, nawet gdybym pamiętała, to raczej nie ten kraj, nie te obyczaje, ale czułam, że jestem tam. W latach 60. Sceneria świetnie odtworzona. Te samochody, te ubrania, te rozmowy, a przede wszystkim ludzie. Wszystko zaskoczyło. Nie czuło się sztuczności w żadnej scenie. Widz po prostu tam był. Był i chłonął atmosferę tamtych lat.

Serial stał się po części hołdem, nie tyle za minionymi latami, co za tęsknotą. Znacie to uczucie, prawda? Nieraz i nie dwa wspominamy, jak było, gdy byliśmy młodsi. Jak było wspaniale. Jak się niczym nie trzeba było przejmować. Ja na przykład wspominam swoje dzieciństwo (lata 90), gdy jeszcze nie nosiło się telefonu komórkowego przy sobie. Co więcej, mało kto mógł sobie pozwolić na komputer osobisty (!) z prawdziwego zdarzenia. Wychodziło się na podwórko, kopało piłkę, latało po drzewach i bawiło żołnierzykami. Czy było lepiej? Wątpię, bo lada moment pojawia się w Polsce kryzys, w którym to stopa bezrobocia osiąga niebezpieczny pułap. I tak robią też nasi dziadkowie, gdy z rozrzewnieniem wspominają komunę. Przecież wtedy każdy miał pracę, prawda? Zapomina się o tym co było złe, a zostawia, co było dobre.

Amerykańskie lata 60 też takie były. Z jednej strony, wydawałoby się, że każdy ma w jednym paluszku zasady dobrego wychowania, wszystko smakowało dużo lepiej, a przy tym kosztowało grosze. A jednak nie mówiło się o przemocy w rodzinie, o upokarzanych i bitych kobietach, o Afroamerykanach, którzy mogli korzystać tylko z wydzielonych miejsc. Z jednej strony podoba nam się ta skromność, gdzie kobieta nie epatuje seksem, z drugiej szybko zatęsknilibyśmy za wolnością. Bo przecież tak nie wypada, prawda? Nie mówiąc już o tym, że cały czas wisiało widomo wybuchu kolejnej wojny. Rosja i Stany Zjednoczone żyły na granicy w swoich stosunkach dyplomatycznych. W Kennedy’m widziano prezydenta z prawdziwego zdarzenia. Tłumy go kochały. Stąd też jego zastrzelenie wpłynęło bardzo mocno na społeczeństwo. I na późniejsze pokolenia. Pewnie każdy obywatel Stanów zastanawia się, jakby potoczyły się dalsze losy kraju. Byłoby lepiej? A może gorzej? I czy twórcy (i sam King) sprzedadzą nam jedną z wizji alternatywnej przyszłości? Nie chcę Wam zdradzać, bo przecież na tym polega cały pic – aby oglądać serial i dowiedzieć się, czy misja Jake’a zakończy się powodzeniem.

22.11.63 – a może będzie to zmiana na gorsze? Lepsze?

Produkcja porusza inny ważny problem. Jak już raz zaczniesz zmieniać przeszłość czy będziesz mógł się opanować, gdy coś pójdzie nie po Twojej myśli? Czy nie będziesz chciał lepiej, i lepiej, i lepiej. Bo przecież zawsze może być inaczej. Przypomina mi się od razu film „Efekt motyla” (który muszę chyba obejrzeć jeszcze raz, bo pierwsza część była naprawdę świetna, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało), w którym to główny bohater wciąż wraca do przeszłości, by zapobiec nieszczęściu. Tyle że nikt nie może przewidzieć skutków jednej drobnej zmiany w naszej historii. Tak też jest i tutaj. Jake nie tylko chce zapobiec zabójstwu prezydenta, ale po drodze dokonuje kilku innych czynów. Które zresztą kształtują go na zupełnie innego człowieka.

Jednak jeszcze ważniejsza wydaje się być inna kwestia: czy główny bohater będzie w stanie zrezygnować ze swojej prawdziwej miłości, Sadie, którą to poznał w przeszłości? Czy w imię dobra ogółu będzie potrafił zrezygnować ze swoich pragnień, uczuć, emocji, a przede wszystkim szczęścia? I czy miłość jest w stanie pokonać nie tylko odległość, ale i czas? Podobna kwestia padła bodajże w Interstellarze. Tam została wyśmiana, tu została przedstawiona na tyle subtelnie, że widz, z pewnością nie będzie się śmiał z banalności wypowiadanych słów.

22-11-63-jake-sadie

Siłą napędową serialu, prócz scenariusza, pozbawionego większych dziur logicznych, są aktorzy. Niemal wszyscy utrzymują bardzo wysoki poziom i idealnie wpasowują się w epokę. To właśnie dzięki nim czujemy, że to są ludzie wyjęci wprost z lat 60. A James Franco? Być może to nie diCaprio, ale i tak go uwielbiam. W „22.11.63” jest naturalny, lekki w grze aktorskiej (jeśli mogę użyć takiego określenia), a przy tym szalenie przystojny. A w końcowych scenach… To jego hipnotyzujące spojrzenie, pełne smutku, ale i szczęścia. Dziewczyny, jeśli go wcześniej nie kochałyście, to tutaj na pewno go pokochacie! Tym bardziej, że w latach 60 odnalazł się wyśmienicie. Przez część serialu towarzyszy mu Sarah Gadon, która wcieliła się w Sadie. To właśnie w niej Jake zakochuje się, gdy ląduje w przeszłości. I teraz apel do Panów: jeśli wcześniej nie kochaliście tej aktorki, to na pewno pokochacie ją tutaj! Ona, jeszcze bardziej niż Franco, wygląda na urodzoną w tej epoce. A jej uśmiech? No cóż, nikt nie pozostanie obojętny, nawet ja uległam jej urokowi i pięknu. Jednak nie tylko wygląd uczynił ją aktorką godną uwagi. Gra równie delikatnie, co wygląda. Jest subtelna, a jednocześnie kokieteryjna. Może nie jest to wybitna gra aktorska, ale na pewno na wysokim poziomie. Na ekranie czuć chemię pomiędzy nią a Franco, dzięki czemu tak przyjemnie ogląda się ich razem. A przecież nie tylko oni świetnie wpasowali się w swoje role. Daniel Webber, który gra okrytego złą sławą Oswalda, Tonya Pinkina występująca jako panienka Mimi czy też Nick Searcy. I oczywiście T.R. Knight – jakie to dziwne uczucie zobaczyć go w tak innej roli niż misiowatego O’Malley’a z Chirurgów.

Wróćmy jednak na chwilę do samych odcinków. Nie do końca podobał mi się siódmy epizod, który wprowadzał odrobinę dłużyzny, jak i ósmy, który swym tempem nie przystawał do pozostałych. Owszem zawierał kilka scen perełek, od których oczy mogły zrobić się mokre od wzruszenia, a także zmusił do wysnucia kilku, jak nie wielu wniosków. A jednak to napięcie, które towarzyszyło nam przez większość odcinków, sprawiło, że widz oczekiwał równie mocnego zakończenia historii. I w sumie… ono jest, jednak samo rozwiązanie zagadki, na którą tak wszyscy czekali, otrzymujemy już w pierwszych kilkunastu minutach trwania odcinka. I choć oczywiście pewne kwestie wymagają wyjaśnienia, przypomnijmy sobie filmowego Władcę Pierścieni, gdy to w trzeciej części, mieliśmy co najmniej kilka zakończeń i widz w pewnym momencie niecierpliwie wyczekiwał napisów końcowych. To tak naprawdę jedyny znaczący mankament.

Dla mnie były to przyjemnie spędzone wieczory. Historia świetnie rozpisana, bez zbędnych dłużyzn (prócz wspomnianego zakończenia), aktorstwo na wysokim poziomie. A podobno książka jest jeszcze lepsza. Skoro stoi już na półce, nie pozostanie mi nic innego, jak przyspieszyć jej poznanie!

Tytuł: 22.11.63
Rok: 2016
Gatunek: thriller, sci-fi
Ocena: 9/10

 

 

 

 

 

 

 

 

[mc4wp_form id="3412"]