Długo zabierałam się do napisania recenzji ostatniej części Igrzysk Śmierci. Pisałam i kasowałam. I tak przez kilka dni. Film zupełnie mi się nie podobał, a twórcy zaprzepaścili szansę na imponujące zakończenie, które stanowiłoby zwieńczenie serii. Zamiast więc silić się na długą recenzję, w której żaliłabym się na drugą część „Kosogłosa”, postanowiłam skorzystać z nieco innej formy. A podobno o złych rzeczach pisze się dobrze…
1. Zero emocji
Gdy byłam młodziutka i miałam lat naście, oglądałam sobie „Idola”. Bo był modny, bo jako nastolatka marzyłam nie tylko o karierze naukowca, ale także bardziej czarujących zawodach. Tak więc „Idol” czarował. Podczas jednego z występów, bodajże z ust Eli Zapendowskiej padło tam dość istotne, choć pewnie mocno oklepane zdanie. Jurorka stwierdziła (oczywiście nie macie żadnej gwarancji, że nie jest to tylko i wyłącznie wymysł mojej wyobraźni), że musi poczuć ciary, aby jej się naprawdę podobało. Dla mnie, dziewczynki co może miała 14 lat, zdanie to było jak objawienie. I od tej pory wiele filmów poddaję temu testowi. Są ciary, są emocje, jestem kupiona. Nawet jeśli historia nie zawsze trzyma się kupy. Jeśli są emocje, to już mamy połowę sukcesu. A w „Kosogłosie” co mamy? No niestety nie za wiele. Ani pod koniec filmu, ani na początku. Ani w epilogu, ani gdzieś w środku. Jakoś tak jałowo się zrobiło, co przy teoretycznym natężeniu wydarzeń (ostateczna walka o wolność), wydaje się aż niemożliwe. A jednak „Kosogłos” zawodzi. Żaden włosek nie staje dęba, nawet gdy bohaterowie, których znamy, opuszczają ten nieszczęsny padół. Gdy twórcy nie wiedzieli jak poruszyć widzów przemowami zagrzewającymi do walki (a da się, weźmy choćby „Wilka z Wall Street”), mogli chociaż romans rozpalić. A tu, choć Katniss miota się kogo wybrać, to jej miotanie jest… bezuczuciowe.
2. Brak gorącego romansu
I tym samym przechodzimy do punktu drugiego. Sama nie wierzę, że postanowiłam wymienić ten argument. W „Igrzyskach śmierci” od samego początku pojawiają się uczucia. Najpierw pomiędzy Katniss a Gale’m. Później dołącza do nich Peeta, który od dawna podkochuje się w dziewczynie. Kogo wybierze Katniss? Z kim rozpocznie nowe życie? Takie pytania przewijają się także i w ostatniej części. Jednak schodzą na dalszy plan, bo przecież najważniejsza jest rewolucja. Niestety. Gdyby chociaż ta walka o rewolucję była emocjonująca! Już nie musi lać się krew, ale przecież uciemiężeni pragną wolności! Nawet jeśli zdecydowano się złagodzić wiele scen, by sam film był dostosowany do młodszych widzów, nadal można stworzyć pasjonującą opowieść o walce o wolność. Skoro jednak ten element zawiódł, a twórcy nie mieli pomysłu, jak ugryźć książkę, mogli chociaż rozgrzać serca widzów. Osobiście nie lubię, gdy romans pomiędzy bohaterami (gdy nie wymaga tego gatunek) jest zbyt mocno eksponowany, w tym jednak przypadku mógł okazać się zbawienny. W innych okolicznościach pogratulowałabym reżyserowi, że nie chwyta się tanich sztuczek, ale coś za coś. Emocji chcemy, emocji!
3. Niewiele akcji
„Kosogłos cz. 1” to film, który z pewnością nie porywał tempem ani szaleńczą akcją, która nie dałaby odetchnąć skołatanemu sercu. Było dość kameralnie i wbrew pozorom spokojnie. Reżyser postanowił pokazać mechanizmy rządzące światem. W końcu nie bez przyczyny mówi się, że media to czwarta władza. Wystarczy odpowiednio manipulować faktami i korzystać z usług dobrych PR-owców, by te przedstawiały pozytywnie jedną ze stron. Dlatego też „Kosogłos cz. 1” podobał mi się – ze względu na ugryzienie tematu wojny, rewolucji w nieco inny, bardziej współczesny sposób. No ale ostatnia część powinna nas porwać! Nie dawać odpocząć. Wszak szykujemy się do ostatniego starcia! Decydującego starcia, które zaważy na dalszych losach dystryktów. Przechodzenie przez miasto wypełnione pułapkami powinno zapierać dech w piersiach, a widz przy każdym kroku bohaterów powinien wstrzymywać oddech. Wybaczcie, ale wydarzenia tworzące fabułę, w ogóle nie porywają. Za pewne winę ponosi nie tylko reżyser, ale także i operatorzy, który postawili na taki sposób kręcenia. No i muzyka, która tym razem w żaden sposób nie zapadła mi w pamięć, a przede wszystkim nie podkreślała wydarzeń rozgrywanych na ekranie.
Byłabym jednak niesprawiedliwa, gdybym powiedziała, że nic się nie działo przez cały seans. Akcja przyspiesza, gdy nasi bohaterowie schodzą do kanałów. Ciemność, woda – kto wie, co czai się za następnym zakrętem. Jednak nie łudźcie się, że trwa to długo. Gdy już nasi dzielni wojownicy zmierzą się z wrogiem i zmuszeni przez okoliczności przyrody wyjdą na światło dzienne, znów wracamy do znanego nam tempa. Nawet atak na Kapitol jest taki… nijaki.
Kino lubi rozmach. Szczególnie w takich historiach. Tu tego brak. Brak emocji. Brak akcji. Za to nie brakuje nudy.
4. Powtórka z rozrywki
Nie mogę zrozumieć, po co znów zabawa w PR? Jedna część jak najbardziej, ale skoro zdecydowano się na podział trzeciego tomu trylogii na dwa filmy, to czyż twórcy nie powinni przyszykować czegoś, co wywoła efekt wow? Nawet jeśli był to skok na kasę, to mógł być chociaż sensowny. Taki, który pozwoli uwierzyć widzowi, że nie jest tylko dojną krową, która pójdzie do kina, bo spodobał mu się przedstawiany świat i przywiązał się do bohaterów. A tak otrzymujemy po raz kolejny próby nakręcenia „teledysku” pokazującego zło Prezydenta i wielką dobroć Katniss. Znów co i rusz oglądamy przemówienia Prezydenta i przeinaczone fakty przedstawiane przez Kapitol. Ile można? Dwa filmy to zdecydowanie za dużo!
5. Brak widowiska
Tak to jest, że od pewnych filmów oczekujemy widowiska. Są osoby, które doceniają kameralność „Igrzysk śmierci”. W tym jednak przypadku nie jest to w żaden sposób uzasadnione. Ani to film głęboki, ani zabawny. A skoro pokuszono się o tak inspirujący temat jak rewolucja i obalanie obecnego Prezydenta, można było stworzyć prawdziwe widowisko. Podobno w walkach miały wziąć udział wszystkie dystrykty. Czy choć przez chwilę widać pochód wojsk? Słychać bojowe krzyki? Nic z tego! Z jednej strony wojska miały maszerować przez miasto ileś mil przed Katniss. A mimo to całe miasto było naszpikowane pułapkami i tylko oddział głównej bohaterki miał odpowiednie urządzenie, aby je wykrywać? Jest to jedna z największych nielogiczności filmu. Ale i tak – pułapki już nie robią wrażenia, walki też, a bitwy to w zasadzie nie ma żadnej. Widowiska nie ma, filozofii za bardzo też nie. No i tego romansu żal! 😉 A na dokładkę otrzymujemy kilka zakończeń jak w „Powrocie Króla” Petera Jacksona. Poważnie?
6. Mdli bohaterowie
A może nie tyle bohaterowie, co aktorzy. Choć aktorzy grają to, co im dają. Jennifer Lawrence zupełnie nijaka, Liam Hemsworth jeszcze gorzej. W niewielkiej ilości otrzymujemy mą ukochaną parę bohaterów: Haymitcha i Effie. Brak iskier na ekranie, brak płomienia. A przecież Katniss to dziewczyna igrająca z ogniem. Ani aktorzy nie fascynują, ani wykreowane przez nich postaci. Scenarzyści stworzyli mdłych, zupełnie obojętnych widzowi bohaterów.
7. Brak porywającej muzyki
Jak przystało na zakończenie sagi, film powinien charakteryzować się piękną, wpadającą w ucho muzyką. Lub taką, która wywołuje ciarki na plecach. W „Kosogłosie cz. 2” nie pojawił się ani jeden utwór, który mógłby wywoływać jakiekolwiek emocje. A przecież wystarczy przypomnieć sobie poprzednią część, w której to Katniss śpiewa „The Hanging Tree”. Zarówno sam utwór muzyczny jak i śpiew Lawrence wywołują ciary. I to jakie!
Szkoda, bo film gdzieś między wierszami niesie dość ważne przesłanie. Wszystko jednak wydaje się blade, pozbawione pazura i mdłe. „Igrzyska śmierci: Kosogłos część 2” to już ewidentne zmęczenie materiałem. Widać to po scenariuszu wydłużonym do granic jak i aktorach, którzy wyglądają jak śnięte ryby. Do tego dochodzi przewidywalna fabuła, słabe napięcie i brak akcji. Kto jednak pokochał „Igrzyska śmierci” i tak wybierze się do kina (jak ja), choć wyjdzie z niego z pewnym niesmakiem.