Zaczyna się zwyczajnie. Niby przypadkowe, ale jednak dokładnie zaplanowane spotkanie. Mozolne ćwiczenia w pocie i krwi. Mistrz i uczeń. Muzyka. Wielka kariera i jej upadek. Whiplash – jedno słowo, jeden tytuł, jeden utwór, w którym zawarto całą gamę emocji. Emocji młodego człowieka, który wierzy, że jest najlepszy.
Zwyczajny początek
Filmów, w których dostajemy historię zwyczajnego chłopca z popapranym dzieciństwem, dążącego do realizacji amerykańskiego snu dostajemy na pęczki. Ileż to razy widzieliśmy na dużym ekranie opowieści o muzykach, sportowcach, celebrytach. Byli nikim, by stać się kimś. Żyli w slumsach, przyczepach, ewentualnie matka lub ojciec zarzynali się na kilku etatach, by mieć na utrzymanie rodziny. „Whiplash” łamie ten schemat zupełnie zwyczajnym początkiem. Nie poznajemy dzieciaka sponiewieranego przez los. W pierwszej scenie główny bohater, Andrew Neimann, gra na perkusji. Intensywnie, ale jednocześnie jakby czekając. I rzeczywiście, w końcu do Sali wchodzi On. Mistrz (Fletcher), który może odmienić życie młodego chłopaka i wprowadzić go do wielkich sal koncertowych. Nie będzie to jednak droga łatwa. Fletcher manipuluje chłopakiem, jego emocjami, a przede wszystkim wykorzystuje do cna wielkie, może nawet przerośnięte ambicje. Wykorzystuje jego zwyczajne życie, tworząc historię nic nie znaczącego chłopca, który chce sięgnąć gwiazd. Robi to przekraczając jakiekolwiek granice dobrego smaku i łamiąc niepisane zasady wzajemnego szacunku. Fletcher wierzy, że tylko w ten sposób sprawi, by najlepsi byli jeszcze lepsi. By Ci będący na granicy swych możliwości, te granice przekraczali. Nie ważne, jak i nie ważne, jakim kosztem.
Z jednej strony film jest bardzo statyczny. Jedynie rozedrgane powietrze czuć poza ekranem. A z drugiej, czujesz się jak na rasowym thrillerze. Emocje kipią, podobnie jak i dźwięki. Uderzenia perkusji odbijają się echem. Szybciej, szybciej, szybciej. Nie to tempo. Za szybko, za wolno. Nie moje tempo. Słyszysz go jak natrętną muchę, która nie daje Ci się skupić na Twojej pracy. Więc uderzasz jeszcze mocniej, jeszcze szybciej, aby tylko zamilkł. Z każdym uderzeniem jesteś coraz bliżej swojej granicy, ale ta granica z każdym uderzeniem przesuwa się, dając Ci coraz większe możliwości. Czujesz Andrew. Czujesz Fletechera. Czujesz jak ze sobą walczą i zastanawiasz się, kiedy ta walka zakończy się i kto okaże się zwycięzcą. Czekasz na chwilę, w której Andrew osiągnie niewyobrażalne tempo narzucone przez Fletchera. Czekasz. Drżysz. Czekasz. Napięcie rośnie.
Tylko krew na bębnach przypomina Ci, że była to intensywna próba. Dla ducha i ciała. Prawdziwa krew, prawdziwy pot i łzy.
Mistrz i uczeń
„Whiplash” to film o toksycznej, a jednocześnie wynoszącej ponad przeciętność relacji uczeń-mistrz. Fletchera boi się każdy. Nie da się go oswoić, jak to nieraz mieliśmy okazję oglądać na ekranie. Tu nie obejrzymy przemiany mistrza w przyjaciela, który pomoże odnaleźć się w krętych drogach kariery muzycznej. Nie wspomoże on cudownymi radami, które mogłyby brzmieć jak kolejne cytaty z książek Coelho. Ta relacja może zabić bądź doprowadzić na skraj zdrowia fizycznego i psychicznego. Razem z bohaterem odkrywamy nowy świat, którego intensywność przytłacza w każdy możliwy sposób. Andrew próbuje mu podołać, ale czy rzeczywiście udźwignie jego ciężar?
Przerośnięte ambicje
„Whiplash” to film o toksycznej ambicji. Nie tylko samego ucznia, który pragnie chwały, sławy i uwielbienia. To również toksyczna ambicja samego Mistrza, który w dążeniu do perfekcji pozostawia za sobą trupy. Ideał, który obaj próbują osiągnąć, otumania słuchaczy. Bohaterowie kradną ich serca i rozrywają na kawałki. Jednak słuchacz nie zdaje sobie sprawy, że perkusista nie czuje już palców, że krew miesza się z potem, a dłoń zaczyna odmawiać posłuszeństwa. My widzimy tylko efekt końcowy, który został okupiony bólem na codziennych próbach. Ambicja i perfekcjonizm tworzą z Fletchera i Andrew jednostki samotne, które nie umieją współpracować z innymi ludźmi. Wyizolowani, wyobcowani, pozostawieni swoim myślom i pragnieniom. Chwile, które spędzają na kolejnych próbach oddalają ich w pewien sposób od ludzi, choć to właśnie dla nich tworzą, komponują i grają. Zagubili się we własnych ambicjach, choć przed publicznością grają doskonale swoje role. Nawet jeśli Andrew nie uklęknął przed swoim Mistrzem musiał za każdym razem udowadniać swoją siłę.
„Whiplash” to popis aktorski. Miles Teller jako Andrew i J.K. Simmons jako Fletcher tworzą wybuchową, pełen iskier duet. Tu nie można mówić o braku chemii. Ona wręcz zalewa widza, potęgując odegrane przez nich emocje. Wierzymy w ten ból, w to cierpnie Andrew jak i władczość Fletchera. Dodając do tego dobry scenariusz i bardzo dobre dialogi, które uwypuklają te dwie osobowości, otrzymujemy świetny film na wieczór. Mamy wszystko: emocje, świetną grę aktorską, muzykę, dreszcze, napięcie.
Nigdy nie sądziłam, że film o perkusiście, o muzyce, może tak mocno na mnie wpłynąć. Że jeszcze długo po seansie będę o nim myśleć. A przede wszystkim nie sądziłam, że będę siedzieć jak na szpilkach, jakbym czekała na odnalezienie mordercy w rasowym kryminale.