„Życie jest piękne”! w każdej chwili… – recenzja

  30 października, 2015

Łatwo wywoływać skrajne emocje, gdy epatuje się okrucieństwem. Choć jest i druga strona medalu – jako społeczeństwo coraz bardziej jesteśmy na to okrucieństwo odporni. Nie dlatego, że jesteśmy niewrażliwi, ale dlatego, że okrucieństwem dnia codziennego jesteśmy atakowani. W telewizji, w Internecie, gazetach. Dlatego też twórcom coraz trudniej opowiadać o złu za pomocą zwykłych chwytów.


6

Nadal najprostszą drogą jest dosłowne pokazanie okrucieństwa. Czy jednak wzbudzanie emocji poprzez dokładne, naturalistyczne przedstawianie zbrodni, choroby, zła pomaga nam z tym się oswoić, ale i jednocześnie pobudzić do refleksji? Oczywiście, gdy ktoś pokaże cierpiące dziecko, które straciło rodziców, każdemu wrażliwemu człowiekowi zakręci się łza w oku, czasem otworzy swój portfel, by pomóc. Są jednak jeszcze trudniejsze i jeszcze bardziej wymagające obrazy, przez które bardzo łatwo wpaść w patos i banał. A tym samym z ważnego i trudnego tematu uczynić go konieczną lekcją do odrobienia. Bo tego się wymaga.

O II wojnie napisano i nakręcono wiele. O obozach zagłady i ogromnym okrucieństwie nazistów również. Dlatego też każda kolejna próba powrotu do tych czasów, może zakończyć się wielkim rozczarowaniem – zarówno dla widzów, jak i samych twórców. Są jednak obrazy, które wnikają głęboko do serca i już na zawsze tam pozostają. Które początkowo wydają się zupełnie czymś innym, by na sam koniec głęboko wzruszyć. A przy tym osiągają taki efekt bez rozlewu krwi, tortur, zabijania na oczach widzów. Jak to możliwe?

„Życie jest piękne” to film z 1997 roku, nakręcony, napisany i zagrany przez Roberto Benginiego, popularnego włoskiego aktora. Obraz zaczyna się bardzo niewinnie. Główny bohater, Guido Orefice, przyjeżdża ze wsi do miasta. Zatrzymuje się u wuja, który zresztą daje mu pracę kelnera w ekskluzywnej restauracji.

Guido to błazen, który może irytować: przechodniów, mieszczuchów, a nawet widza. Wieczny uśmiech na twarzy i wychodzenie niemal z każdej opresji. Przyjmuje los takim, jakim jest. Przechadzając się po mieście zakochuje się w pięknej Dorze, zaręczonej z niezbyt przyjemnym, ale za to zamożnym typkiem. Guido, dzięki autentyczności i entuzjastycznemu podejściu do życia rozkochuje w sobie piękną kobietę…

Pierwsza część filmu to sielanka przeplatana wieloma zabawnymi sytuacjami. Ogląda się z przyjemnością, choć z samego początku Guido może wydawać się człowiekiem nieco irytującym. Wszystko rozgrywa się jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Choć widz widzi i słyszy, że szykuje się coś złego, fabuła jest tak poprowadzona, że ulegamy urokowi głównego bohatera. Ba, zarażamy się jego optymizmem. Guido okazuje się nie tylko błaznem z bezsensownie przylepionym uśmiechem do twarzy. To również świetny obserwator, który każdą sytuację przeciwko sobie potrafi obrócić na swoją korzyść. No prawie każdą.

Guido to Żyd. W dniu urodzin synka, Giosue, zostają zabrani do obozu koncentracyjnego. Pierwsza myśl – będziemy oglądać ponownie okrucieństwo nazistów. Nie, nie moi drodzy. Choć cały czas na plecach czujemy oddech czającego się zła, zostajemy wciągnięci w intrygującą grę, którą Guido wymyślił na poczekaniu dla synka. Każdego dnia, pomimo tytanicznej pracy wykonywanej w obozie, znajdował uśmiech dla swojego dziecka. W każdym momencie, nawet gdy łzy napływały mu do oczu, gdy naziści wysyłali ludzi do komór, potrafił z siebie wykrzesać odrobinę optymizmu. Tylko raz widzimy stos ciał – i to pod koniec filmu i na dodatek w ciemności. Tylko raz słyszymy strzał wycelowany w jednego z bohaterów. Za to cały czas śledzimy małego Giosue, dla którego ojciec wymyślił grę, w której do wygrania miał być czołg. Chłopiec każdego dnia otrzymywał raport z ilością otrzymanych punktów. Bo kto pierwszy zdobędzie ich 1000, ten zdobędzie czołg. Dzięki ojcu, chłopiec przeżył obóz, nie wiedząc tak naprawdę, co się w nim dzieje. Nie doświadczył zła, nie zobaczył śmierci. Przetrwał.

I tak docieramy do ostatnich scen. Nie zdradzę Wam, jak zakończył się film, zdradzę Wam za to, że było to zakończenie, które autentycznie wzrusza. A sam film pozostanie z wami na zawsze. Ujęcie tematu holocaustu, jakże inne od relacji świadków (choć przecież równie ważnych i potrzebnych) pozwala spojrzeć na wojnę jeszcze w inny sposób. Pokazuje prawdziwą i wielką więź między dzieckiem i rodzicem. Pokazuje niezwykłe poświęcenie, ale i chęć przetrwania. Nie swojego, ale własnego dziecka. Pokazuje również, że życie można przeżyć wyjątkowo, nawet w bardzo niesprzyjających warunkach. Trzeba mieć tylko dla kogo.

„Życie jest piękne” to film dobrze zagrany i świetnie napisany. Dla mnie był to obraz, który poruszył każdą nitkę mojej duszy i każdą cząstkę mojego umysłu. Tu komedia miesza się z dramatem, ale jakże w wyważony, doskonały sposób. Ciary, ciary, ciary. Nie od pierwszej sceny, ale na pewno do ostatniej. Film wypełniony smaczkami, które można odkrywać przy każdym kolejnym seansie. Film, który wywołuje uśmiech i łzy. Film, który nie pozostawia obojętnym. Nikogo.

Tu nikt nie straszy zwłokami, krwią, komorami gazowymi. My, jako dorośli widzowie, mamy tylko świadomość tego, co się wokół dzieje. I to przeraża. Przeraża tak bardzo, że jeszcze trudniej pojąć ogrom zła, jakiego musieli doświadczyć ludzie wysyłani do obozów. Dlatego też tak bardzo wzrusza i wywołuje łzy. Wiele łez.

Tytuł: Życie jest piękne
Rok: 1997
Gatunek: dramat, komedia

[mc4wp_form id="3412"]