Gorący blockbuster zeszłego lata! Niesamowite efekty! Fabuła z sensem! Trzymanie w napięciu! Tak, tak… Na takie określenia można było się natknąć w wielu recenzjach i opiniach dotyczących produkcji, która wyszła spod ręki Guillermo del Toro. Pacific Rim się kłania!
Ja jednak powiem krótko – mnie magia filmu nie urzekła. Niech będzie fantastyczna oprawa wizualna i wciągający scenariusz, lecz mi od razu wpadły skojarzenia związane z pewnym widowiskiem, które śledziłam z zapartym tchem w każdy weekend. W „Power Rangers” (cały czas zastanawiam się, jak mogłam to oglądać, ba nawet bawić się w to na podwórku z braćmi i kuzynami!) też były potwory, które nawiedzały miasto. Też byli wojownicy, którzy przywoływali swoje gigantyczne robociki i walczyli z potworami do utraty tchu. Tak, tak – to było, choć w Pacific Rim słynny reżyser postanowił nieco rozwinąć wątek i rzecz jasna film zamknąć w tych dwóch godzinach, a nie kilkudziesięciu odcinkach. Na całe szczęście, gdyż żaden dorosły nie wytrzymałby powtarzalnych starć z potworami gigantami pochodzącymi z innego świata.
Dla mnie problem z filmem zaczął się już niemal na samym początku. Nie ze względu na ataki Kaiju, nieziemskich bestii, ale schematy, których w tym filmie nie brakuje. Mamy więc i sponiewieranego głównego bohatera, Becketa (Charlie Hunnam), który przeżywa traumę i odchodzi z zawodu. Mamy walkę ziemian z nadchodzącym zagrożeniem, trochę porażek i oczywiście ostateczne zwycięstwo (owszem spoiler, ale przy takiej produkcji nie ma czego się spodziewać). Jest tu oczywiście miejsce na narodziny miłości, która swe apogeum przeżywa w końcówce filmu.
Przewidywalność do cna.
Brak czegokolwiek co wyróżniłoby film na tle innych. A nie, przepraszam jest jeden interesujący pomysł.
Dryfowanie.
Konieczność znalezienia drugiej osoby, kompatybilnej pod względem psychiki jak i fizyczności. Konieczność połączenia się ze sobą za pomocą wspomnień, ale także ich przezwyciężenie. Bo jeśli utkniesz gdzieś w swoich myślach, poddasz się negatywnym emocjom, możesz doprowadzić do dość niebezpiecznych sytuacji. Dryfowanie to nic innego jak świetna koordynacja dwóch różnych osób, które potrafią odczytać myśli partnera. Jest to niezwykle ważne – inaczej Jaeger, czyli maszyna skonstruowana do walki z potworkami, pląsałby się po scenie i nie wyrządził żadnej krzywdy przeciwnikowi. Co najwyżej mógłby go rozbawić swymi tańcami.
Dryfowanie – pomysł jak najbardziej trafiony. Reszta – w żaden sposób nie zaskakuje. I jeszcze te skojarzenia z „Power Rangers”… Scenarzyści operują też na stereotypach. Od razu domyślicie się, jakiej narodowości jest pewien naukowiec, nie słysząc nawet jego nazwiska. Powtarzanie banałów dotyczących Rosjan czy Azjatów. Wszystko jest na swoim miejscu i choć pozwala na szybkie zorientowanie się w terenie, mi w tym filmie wyjątkowo przeszkadzało.
Sam film to popis efektów wizualnych, rozróby gigantów, przez które miasta wyglądają jak po działaniach wojennych. Lub jeszcze gorzej. Aktorzy wypadają przeciętnie, ale trudno im się dziwić – w końcu nie ma zbyt wiele do zagrania.
Innymi słowy: jestem już za stara. Nie mogę powiedzieć – Del Toro zrealizował dobry film w swojej kategorii, ale w żaden sposób nie wyszedł poza to, co znane. Nie bawiłam się w żaden sposób, akcja nie trzymała mnie w napięciu. Wyrosłam. Po prostu.
Tylko nie rozumiem tych zachwytów, które pojawiały się w zeszłym roku. Po Del Toro można by spodziewać się czegoś więcej, a dodanie kilku smaczków ze świata nauki wcale nie stawia go w lepszym świetle.
Tyle. Pacific Rim obejrzane. I przypomniałam sobie, dlaczego przestałam oglądać rzeczy typu Power Rangers. Zdecydowanie nie dla mnie. Za to duzi chłopcy cieszą się jak dzieci, widząc taką nawalankę.
Tytuł: „Pacific Rim”
Rok: 2013
Gatunek: akcja, sci-fi