Smarzowski jest modny. „Wesele”, „Dom zły”… Później dobra „Drogówka”. Reżyser przyzwyczaił widzów do co najmniej niezłego poziomu. Jego filmy, choć często gorzkie w wymowie, niemal za każdym razem ocierają się o komedię. I tego też oczekiwało większość widzów zgromadzonych w sali kinowej. Nie tylko na seansie, na którym ja byłam, ale również w kinach w całej Polsce. I podczas filmu wielu z nich zwątpiło, a później wyszło rozczarowanych. Ja jednak nastawiłam się na coś zupełnie innego. Wiedziałam też, że czeka mnie trudna wyprawa w przeszłość. I że film nie pozostawi mnie obojętnej. Nie oczekiwałam komedii, a filmu, który poruszy tak ważną dla mnie tematykę, a przede wszystkim poruszy mnie. I tak się stało. Otrzymałam to, co chciałam. Co więcej, Smarzowski sprawił, że wyszłam z kina zamurowana, osłupiała i co tam jeszcze chcecie dopisać do listy.
Czy jednak sam film był potrzebny? Czy na co dzień świat nie dostarcza nam wyjątkowo brutalnych obrazków? Czyż nie raz, idąc do osiedlowego monopolowego, nie widzimy tych samych twarzy – upodlonych, lecz jakże pochłoniętych przez swój nałóg. Odwrócić twarz, czy może współczuć? Pomóc czy może przejść obojętnie? Czy Ci, co stoją między blokami sami zgotowali sobie los czy może to splot wypadków, przypadków zwiódł ich na złą drogę? Bohaterowie filmu piją z różnych powodów. Jedni, bo lubią, drudzy, by zapomnieć, inni jeszcze z powodu polityki. Picie służy do przełamywania lodów i wyluzowania. Nawiązywania kontaktów i dobrej zabawy. By impreza trwała do samego rana. By wena nie opuszczała pisarza. Jest jednak i druga strona medalu. Strona, o której nie mówi się głośno. Bo gdy jedni mówią stop, inni nie przestają i zaczynają się pogrążać. Problem polega na tym, że tkwią w przekonaniu, iż kontrolują swój nałóg. Że w każdej chwili mogą powiedzieć stop i zacząć żyć normalnym, zwyczajnym życiem. Tyle że… alkohol, podobnie jak i narkotyki, opanowuje człowieka przejmując władzę nad jego umysłem i ciałem. A dla człowieka liczy się tylko kolejna butelka wódki.
Dlaczego jednak ten film jest potrzebny?
Z prozaicznego powodu. W dobie mainstreamowych filmów, gdzie wódka i piwo leje się hektolitrami, bohaterowie wydają się panować nad swoim nałogiem. Nawet pokusiłabym się o stwierdzenie, że pomaga im w życiu. Bo to przy alkoholu zawiera się najlepsze znajomości i przy alkoholu można poznać miłość swojego życiu. To przy alkoholu są najlepsze zabawy i możliwość wyrwania gorących lasek. I każdy z filmów pokazuje, że choć może skutkiem mocno zakrapianej imprezy jest niezdany egzamin lub zdewastowany dom, to tak naprawdę picie jest cool. I tak naprawdę nie ma żadnych skutków ubocznych (o pardon – zapomniałam o straszliwym kacu dnia następnego). Nikt nie zastanawia się, czy bohaterowie przestali pić czy być może dalej oddają się alkoholowym orgiom. I każdy z nas może uwierzyć, że wypicie butelki wódki, sprawi, że napiszemy bestseller. Albo zdobędziemy uznanie u szefa. „Pod mocnym aniołem” stanowi doskonałą przeciwwagę, która uświadamia widzowi, co się stanie, jeśli w odpowiednim momencie swojego życia nie powie stop. Że alkohol doprowadzi go, podobnie jak narkotyki, na skraj człowieczeństwa i upodlenia. Że poprzez kolejne kieliszki w literatkach zatraca swoją godność. I że w pewnym momencie nie wiadomo, co jest jawą, a co snem…
Po seansie przypomniał mi się inny film, który równie mocno, jak nie mocniej, opowiadał o nałogu i upadku człowieka. „Requiem dla snu” obejrzałam jako 16-latka, a pomimo upływu lat, nadal tkwi mi w głowie niczym szpilka. Naturalistyczne sceny, wielokrotnie napawające obrzydzeniem, grozą i strachem – wszystko to wywarło na mnie ogromne wrażenie. Do tego świetna muzyka, genialne ujęcia i ten nastrój. Na pierwszym planie upadlające uzależnienie, gdzieś w tle majacząca miłość. Film intensywny, lecz powrót do niego jest bardzo trudny. Podobnie odebrałam „Pod mocnym aniołem”. Choć być może jest to gorszy film, osobiście odczuwałam go całą sobą. A co najważniejsze pozostawił po sobie szpilę, która podobnie jak „Requiem dla snu” kłuje, uwiera, ale na pewno nie chce opuścić już swojego miejsca. Tym bardziej, że to film z wielu względów dla mnie ważny. I myślę, że dla każdej osoby, która kiedykolwiek miała styczność z osobą uzależnioną od alkoholu.
Jawa czy sen?
Pijąc zatracasz się. Dni zlewają się w jedno. Cug może trwać tydzień, dwa, by później przyszedł kac i chwila refleksji. Lecz zaraz potem stoisz na rozdrożu i znów zastanawiasz się, w którą pójść stronę. Jawa czy sen? Nie wie tego bohater filmu i nie wie tego żaden alkoholik. Jerzy słyszy gdzieś w oddali głos swojej miłości (bądź co bądź bardzo dobrej Julii Kijowskiej), zakochanej młodej dziewczyny – „Pijesz na jawie i pijesz we śnie, skąd wiesz jak jest na jawie? Co jest prawdą?”. Czy jednak życie przedstawione na ekranie jest jawą czy tylko projekcją umysłu, nie wie tego ani Jerzy, ani tym bardziej widz. Niekiedy szybkie sekwencje obrazów, niekiedy powtarzające się sceny, niekiedy trudne do określenia wspomnienia… Mieszają się obrazy, migoczą, doprowadzając widza do szaleństwa. A podsyca to świetna, psychodeliczna muzyka. Rozgrywa swojego marsza, rozbrzmiewa w bębenkach i wraz z bohaterem wpadamy w jego chory, brudny świat. I choć rozwiązanie wydaje się być proste, wystarczy w końcu tylko przestać pić, nie jest tak łatwo wydostać się ze szponów alkoholu. Kiedy myślisz, że już pokonałeś chorobę, kiedy wydaje Ci się, że wypiłeś ostatniego kieliszka, okazuje się, że tak naprawdę nie zrobiłeś ani jednego kroku naprzód, a ostatni kieliszek okazuje się tylko kolejnym, za którym stoją następne. Jerzy, stojąc przed słuchaczami, mówi „Kiedy mówię, że nie piję – nie wierzcie mi!”. I ma rację, alkoholik nigdy nie przestaje być alkoholikiem. Każdy jego krok musi być kontrolowany i wystarczy tylko jeden krawężnik, by znaleźć się nieprzytomnym pod bankomatem (gdzie zresztą Jerzy poznaje swoją ukochaną). „Pod mocnym aniołem” pojawia się wątek miłosny. Lecz jakże inny, lecz jakże smutny. Nawet miłość nie staje się ratunkiem dla bohatera. Może kiedyś, lecz teraz zatracony w znanym sobie świecie, nie może się od niego uwolnić.
Ciężki, naturalistyczny
Smarzowski nie boi się ukazać alkoholika, który leży we własnych ekstrementach: kale, wymiocinach, moczu. Nikt nie chciałby oglądać bliskiej osoby w takim stanie. Nikt nie chciałby obejrzeć siebie jak traci godność, leżąc nieprzytomnym w łazience. Nikt nie chciałby leżeć na łóżku, będąc tak pijanym, by nie móc dojść do łazienki. Obrazy tam przedstawione dla osób, które nigdy nie miały styczności z alkoholikami, mogą wydawać się drastyczne i wyjęte z innej kliszy. Jak to możliwe, by człowiek tak się upodlił? Czy film byłby równie mocny, gdyby Smarzowski postanowił ugrzecznić kadry? Zdecydowanie nie. Bez tego świat alkoholika byłby tylko ciągiem kolejnej historii człowieka, któremu od czasu do czasu urwał się film. Przejmująca atmosfera podkreślana jest przez zimne kolory. Taki dobór oświetlenia i barw sprawia, że widz nie czuje się ani przez chwilę bezpieczny ani w dobrym nastroju. Już od samego początku zaczyna zdawać sobie sprawę, że nie czeka go lekka, przyjemna podróż po świecie człowieka, który ma mały problem z alkoholem. Z każdą kolejną sceną zdajemy sobie sprawę, że to przede wszystkim historia upodlenia, która może spotkać każdego z nas. I wbrew temu, co początkowo myśli Jerzy, picia nie da się kontrolować. To alkohol zaczyna kontrolować nas.
Siądźmy razem w kółku
Wiele scen rozgrywa się w ośrodku leczenia alkoholików. Poznajemy nie tylko historię Jerzego, ale także osób, które znalazły się w takim samym stanie jak on. Są to opowieści poruszające, dławiące, a świetna gra aktorów urealnia problem, z którym borykają się bohaterowie. Jerzy Braciak, Kinga Preis, Arkadiusz Jakubik, Marian Dziędziel czy Iwona Wszołkówna tworzą świetne tło dla popisów Roberta Więckiewicza. I choć są to postaci drugoplanowe, pamiętamy ich równie intensywnie po seansie. To oni zbudowali świat zapomnianych, upokorzonych alkoholików, którzy bardziej lub mniej świadomie próbują uciec przed nałogiem, który paradoksalnie był dla nich ucieczką przed rzeczywistością.
Czy jest to najlepszy film w karierze Smarzowskiego? Najprawdopodobniej nie. Lecz jest to film inny, choć zawierający charakterystyczne cechy twórczości reżysera. Jest to film ważny i choć zabrakło w nim pokładów humoru, trudno się śmiać oglądając upadek człowieka. Tym bardziej trudno uśmiechnąć się, gdy wiesz, że to sceny w filmie nie są wymysłem ani Pilcha, ani reżysera. Tak wygląda życie alkoholika, który pogrąża się w swoim nałogu.
Polecam. Zdecydowanie. Lecz musisz być gotowy na zmierzenie się z brudem i światem, który nie pasuje do kolorowych magazynów, które codziennie widujesz w kiosku.