Maczetą w łeb, czyli „Riddick” powraca

  10 września, 2013

riddick

Jakby nie patrzeć, brat mnie wyrolował. Mieliśmy iść w piątkę do kina – trzy osoby na „Riddicka” i ja wraz z bratem na „Blue Jasmine”. Wyłamał się i poszedł zresztą. Więc i ja poszłam, by integrować się z grupą, choć zupełnie nie byłam przekonana do produkcji. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy nie zostać w domu i nie poczytać książki. No cóż, chęć wyrwania się w sobotnie popołudnie przezwyciężyło obiekcje odnośnie filmu. W tym miejscu warto również zaznaczyć (choć większość osób z pewnością się tego domyśla) z serią nie miałam nic wspólnego. Nie widziałam poprzednich części ani też nie wciągnęłam się w świat komputerowy. Nie jestem więc znawczynią tematu, ani tym bardziej antyfanką pomysłu na świat Riddicka. Po prostu – nie znałam i nie miałam ochoty poznać.


4

Przeglądając fora internetowe i blogi, okazało się, że fani Riddicka (który został zagrany przez mięśniaka Vin Diesla) są bardzo podzieleni. Jedni uwielbiają Pitch Blacka (I część), inni z kolei zachwycają się Kronikami Riddicka, uważając je za zdecydowanie lepszy film. Więc Riddick jednym się podobał, inni przekreślali go już na starcie, porównując z jedynką i tym samym skazując go na zapomnienie. Nie wiem, jakie ja miałabym podejście, gdybym przed pójściem do kina zaznajomiła się z poprzednimi częściami, ale dzięki temu nic nie oczekiwałam, a wręcz byłam nastawiona bardzo wrogo. I to być może sprawiło, że nie zasnęłam w kinie. Weszłam na salę, obejrzałam film, nie zmrużyłam oczu, kilka razy się uśmiechnęłam i wyszłam z poczuciem, że przynajmniej o coś w tej historii chodziło. A że była prosta jak budowa cepa? No cóż, podobno jest to największy atut filmu. I być może rzeczywiście tkwi w tym ziarno prawdy. Twórcy nie obiecują gruszek na wierzbie. Nie przemycają nowej filozofii życia ani też nie ogłaszają nowo odkrytych prawd, które mają zainspirować bohaterów (a tym samym widzów) do pokonania własnych lęków i ograniczeń. Film ma prosty scenariusz, proste rozwiązania fabularne i aktorów, którzy nawet jakoś wypadają. Jest dobrze, ale czy ponad przeciętnie?

Riddick, po zdradzie swych kumpli, przebywa na planecie, która już na pierwszy rzut oka wygląda złowrogo. Przy skałach czają się dingo-dango (chyba), czyli połączenie hieny i psa dingo, a w wodzie niezwykle drapieżne, posilające się mięsem stworzeń wszelkiej maści, potwory (?). I tak Riddick próbuje przywrócić swoją dziką naturę, a przy okazji nastawić i zreperować swoją nogę. W międzyczasie przygarnia sobie pieska (dingo-dango) i trzyma w klatce zrobionej ze szkieletu jakiegoś zwierzęcia. Para przyjaciół, czworonóg i pan, wyruszają na penetrację planety, z której należy jak najszybciej się wydostać. Riddick zwabia łowców nagród i tym samym film wkracza w nową fazę – krwistą sieczkę.

No cóż, wydaje mi się, że nie ma co się rozpisywać. Fani Pitch Blacka, film powinni obejrzeć. Z przyjemnością powrócą do starych, sprawdzonych rozwiązań. Ograniczony budżet, wynoszący zaledwie 40 milionów dolarów, nie pozwolił na rozbudowę scenografii ani też wykorzystanie zaawansowanych efektów specjalnych. Przez to oglądamy bohaterów w surowym, pustynnym świecie, gdzie rozgrywa się walka o przetrwanie. Do tego pojawia się kilka zabawnych scen i dialogów, dzięki czemu nabiera się do filmu odpowiedniego dystansu.

Przez przypadek okazało się, że zaraz po powrocie z kina, w telewizji puszczono Pitch Blacka. I przyznam szczerze, że uderzyło mnie podobieństwo pewnych rozwiązań zastosowanych twórców, choć sama fabuła się różni, tak samo jak motywy bohatera. W każdym razie jednego dnia obejrzałam dwie części Riddicka, choć początkowo nie miałam na to najmniejszej ochoty. Cóż, taki los demokratycznego społeczeństwa 😉

TytułRiddick
Rok premiery: 2013
Gatunek: sci-fi
Moja ocena: 5/10

 

 

[mc4wp_form id="3412"]