„Miasto gniewu” w 2004 roku zdobył Oscara, wygrywając między innymi z faworytem ówczesnej gali, filmem „Tajemnice Brokeback Mountain”. Z pewnością oba filmy zachwyciły publikę, oba zasługiwały na nagrodę i uznanie. Oba poruszają problemy mniejszości i ich skomplikowaną naturę, choć każdy z nich obraca się wokół innej sfery. Pojawiają się głosy, że członkowie komisji nie byli jeszcze gotowi na przyznanie statuetki filmowi poruszającego kwestię homoseksualistów. A być może stwierdzili, że konkurent jest bardziej potrzebny amerykańskiemu, ale tak naprawdę wielonarodowościowemu społeczeństwu.
„Miasto gniewu” obejrzałam niedawno i okazał się niesamowitym przeżyciem, choć wykorzystującym kilka schematycznych rozwiązań i niepotrzebnych wypełniaczy treści.
W dzisiejszym wpisie mogą pojawić się SPOILERY – jeśli ktoś nie widział, czyta na własną odpowiedzialność.
Paul Haggis, który pełnił i rolę reżysera, i scenarzysty, przygotował dla widzów obrazki z życia kilku par. Niektóre z nich to małżeństwa, innych połączyła praca, a niektórzy zetknęli się ze sobą na ulicy. Początkowo łatwo poznać, kto jest tym dobrym, a kto złym, kogo mamy potępiać, a komu kibicować. Jednak scenariusz nie jest utkany tylko ze schematycznych klisz, powielanych w wielu filmach. To sieć powiązań i zależności. Akcja rozgrywa się w Los Angeles – mieście, które świetnie oddaje napięcia pomiędzy ludźmi różnych narodowości, uwikłanych w problemy osobiste, z prawem czy współpracownikami. Los Angeles to miasto, w którym niepokoje na tle rasowym rosną i dają się we znaki każdemu, czyniąc jednocześnie miejsce wyjątkowym. Dystrybutor „Miasta gniewu” zdradza, że film rozgrywa się na przestrzeni 36 godzin, choć tak naprawdę tak ujęty czas nie ma żadnego znaczenia. Ważniejsze jest wyczucie czasu, bycie w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. To tragedie kształtują bohaterów, wypadki, w których biorą udział i uprzedzenia wyniesione z domu. A przede wszystkim najważniejszą rolę odgrywa napięcie budowane na bazie mylnych stereotypów i narastające z każdą chwilą, by dojść do punktu kulminacyjnego i ujść wraz z nadmiarem emocji, tych dobrych i tych złych.
Fabuła została utkana z 7 historii, które przeplatają się, a bohaterowie są ze sobą powiązani, wpływając wzajemnie na swoje losy.
Jean Cabot (Sandra Bullock) to żona zapracowanego prokuratora okręgowego, który ledwo znajduje dla niej czas. Czasem wychodzą razem, lecz Jean czuje się nieszczęśliwa i samotna, zamknięta w czterech ścianach niczym typowa, amerykańska kura domowa. Wszystko zaczyna się zmieniać w dniu, kiedy małżeństwo zostaje napadnięte przez złodziei samochodowych – Afroamerykanów, Anthony’ego oraz Petera Watersa. Jean zdesperowana i opętana strachem boi się niemal swojego cienia, a swoją frustrację wyładowuje na meksykańskim ślusarzu zarzucając mu powiązania z mafią i gangsterami. Jest to najmniej udany wątek, który wydaje się być wetknięty na siłę. Zabrakło pomysłu jak zgrabnie wpleść białą parę z wyższych sfer, która nie narzeka na brak środków do życia. Wątek jest miałki, banalny, a Sandra Bullock zaprezentowała ułamek swoich umiejętności. Na całe szczęście jest niewiele scen nawiązujących do małżeństwa państwa Cabot. Reżyser skupił się przede wszystkim na ciekawszych, a jednocześnie mniej wydumanych problemach społeczeństwa amerykańskiego.
Detektyw Graham Waters (Don Cheadle), Afroamerykanin, współpracuje z piękną, ale równie mocno porywczą Meksykanką (lub Kolumbijką, nie jestem pewna), wrażliwą na kwestię pochodzenia, Rią (Jennifer Esposito). Stanowią zgrany duet w pracy i poza nią. Choć pojawia się problem relacji pomiędzy czarnym a białą, reżyser skupił się przede wszystkim na zaginionym bracie detektywa, wplątując jednocześnie bardzo trudną relację z matką. Choć jest to wątek poboczny, doskonale pobrzmiewa przygnębieniem i kumulowanym od lat gniewem oraz rozpaczą.
Oficer John Ryan (Matt Dillon), ukształtowany przez brutalne prawo ulicy, zdeterminowany rasista, który lubi pokazywać swoją wyższość nad osobami innego koloru skóry. Zdesperowany chorobą ojca i wściekły na ubezpieczyciela. Jego złość jest tym potężniejsza, że nie potrafi zrozumieć sytuacji w jakiej znalazł się ojciec. W policji współpracuje z młodym, pełnym ideałów i zapału, oficerem Tomem Hansenem (Ryan Phillippe). Chłopak nie potrafi zaakceptować rasizmu kolegi z patrolu, a zachowanie Johna wobec Afroamerykanów przeważa szalę. Tom składa podanie z prośbą o przydzielenie innego partnera. Niedługo później dwa wypadki sprawiają, że dobry staje się złym, a zły zamienia się w dobrego. Tam, gdzie było serce skute lodem, pojawia się heroizm. Tam, gdzie były ideały, zniszczyły je uprzedzenia i stereotypy. Jedne z najbardziej poruszających scen w filmie należą właśnie do tej dwójki świetnie dobranych aktorów, którzy serwują nam pełną gamę uczuć, rozczarowań, nienawiści, ale i wdzięczności oraz dobroci.
Cameron Thayer (Terrence Howard) oraz jego piękna i seksowna żona Christine (Thandie Newton) muszą zmierzyć się z rasistowskim zachowaniem policji podczas zatrzymania. Przyczynia się to również do napięcia pomiędzy małżonkami, gdzie kobieta oskarża męża o brak reakcji i ciche przyzwolenie na takie traktowanie. Christie ulega wypadkowi, gdzie po raz pierwszy przekonuje się, że świat nie składa się tylko z czarno-białych klisz. Z kolei Cameron, ceniony reżyser, musi zmierzyć się ze stereotypami, jakie współpracownicy starają się pokazać w nowym filmie. Lecz i tu, podobnie jak w przypadku z żoną, przegrywa, poddając się woli większości tj. białych. Thandie Newton najlepiej wypada nie z Thayerem, ale z Dillonem tworząc na ekranie wspaniały duet, choć razem pojawiają się jedynie w dwóch scenach, ale za to przepełnionych emocjami i napięciem, które chwilami staje się dla widza nie do wytrzymania.
Peter Waters (Larentz Tate) oraz Anthony (Ludacris) to złodzieje samochodów. Pierwszy, jeszcze nie przesiąknięty złem ulicy i nienawiścią do białych, stara się jedynie dotrzymać kroku towarzyszowi, nie rozumiejąc jego poglądów. Z kolei Anthony to typowy gangsta, nienawidzący białych Amerykanów. Jest hipokrytą, który ukrywa się pod stereotypami i to właśnie je wyznaje w relacjach zresztą społeczeństwa. W pewnej chwili filmu stwierdził, że kieruje się w życiu pewnymi zasadami, a jedna z nich zabrania okradać czarnych. Widz wierzy przez chwilę zapewnieniom chłopaka, jednocześnie próbując zrozumieć jego pełną nienawiści mowę. Szybko jednak jego zasady zostaną zrewidowane, gdy spróbuje ukraść samochód Thayer’a. To właśnie spotkanie sprawia, że w głowie Anthony’ego pojawi się chwila refleksji. Duet chłopaków jest bardzo dobry, stając się jednocześnie kontrastem pomiędzy czarnym rasistą Anthony’m a białym rasistą Ryan’em.
Farhard (Shaun Toub) to perski właściciel sklepu. Jego dobytek zostaje rozkradziony, a chcąc się zabezpieczyć przed kolejnymi napadami, namawia córkę do kupna pistoletu. Przezorna Dorri, znając najwidoczniej porywczą naturę swego ojca, zamiast zwykłych naboi, napełnia mu magazynek ślepakami. Farhard wynajmuje także meksykańskiego ślusarza Daniela, który ma wstawić nowy zamek. Daniel, jako uczciwy pracownik, nie wymienia go, lecz namawia właściciela sklepu do kupna nowych drzwi. Ten wpada w furię, a po kolejnym napadzie na sklep, wyrusza z krucjatą do domu Daniela. Jest to jedna z najdramatyczniejszych i symbolicznych scen w filmie, po której dreszcze przechodzą ciało, a emocje nie opuszczają widza już do końca seansu.
I jest także Daniel (Michael Pena) ze swoją córeczką Larą, która chowa się co noc pod łóżkiem. Kochający ojciec, chcąc chronić swą latorośl, przekazuje jej niewidzialną pelerynkę, która ma osłonić dziewczynkę przed nabojami, które tak ją przerażają. Nie wie jeszcze jednak, że te drobne i z pozoru niewinne kłamstwo może przyczynić się do tragedii.
Film to mozaika. To kumulowane emocje, które muszą w końcu znaleźć ujście. Potrzebny jest wentyl bezpieczeństwa, który rozładuje narastającą frustrację. Jednocześnie obraz stawia bardzo ważne pytanie: czy taka mieszanka różnych społeczności, różnych kultur, w takim natężeniu, gdzie każdemu przypisywana jest określona łatka (Afroamerykanin – biedny i złodziej; Meksykanin – gangster) jest dobrą recepturą na państwo? Każdy chce wprowadzić swoje prawa i je egzekwować. Obecnie wiadomo już, że mniejszości coraz bardziej szykanują rodowitych obywateli, czasem słusznie, czasem nie mając racji. „Miasto gniewu” nie oskarża żadnej nacji, nie oczernia człowieka innej narodowości, nie stawia oczywistych sądów, a jedynie pokazuje, że nie ma tylko czerni i bieli. Nie ma dobrych i złych. Wszystko zależy od warunków, emocji, środowiska, w jakim się człowiek się znalazł.
Gdyby nie kilka, mało potrzebnych scen, produkcja byłaby być może idealna. Ale nie jest – wypełniacze czasu w postaci rodziny Cabot, to niepotrzebny dodatek.
Tytuł: Miasto gniewu
Rok premiery: 2004
Gatunek: dramat
Moja ocena: 8/10