Arystokracja nie ma problemów. Osoby stojące na najwyższych szczeblach drabiny społecznej są bez skazy, wad. Są niemal jak doskonałe istoty, które zawsze dobrze się prezentują i zawsze perfekcyjnie się zachowują. Co jednak, jeśli (przyszły) król został obdarzony pewną dysfunkcją, która utrudnia mu rządzenie krajem?
„Jak zostać królem” to nietypowe kino historyczne. Tom Hooper stworzył widowisko, którego punktem wyjścia jest pewna przypadłość księcia Alberta z Yorku (Colin Firth). Młodszy syn króla ma problemy z płynnym wysławianiem się. Innymi słowy, jąka się, gdy tylko dopuści stres do głosu. Nie dotyczy to tylko sytuacji, gdy musi stanąć przed tłumem i wygłosić płomienną mowę, ale również momentów, gdy musi przeciwstawić się ojcu lub bratu. Książę Albert próbuje walczyć z ułomnością z pomocą utalentowanego, choć niekonwencjonalnego logopedy Lionela Logue’a (Geoffrey Rush). Niestety, ma niewiele czasu, gdyż jego starszy brat, Edward VIII, abdykuje, by móc podążyć za głosem serca, zlekceważyć kraj w jednym z najważniejszych chwil i ożenić się z podwójną rozwódką.
Fabuła wydaje się być prosta jak konstrukcja cepa. Nie ma tu nieoczekiwanych zwrotów akcji ani szaleńczego tempa. Scenarzyści nie przewidzieli płomiennego romansu ani zbytniego zawikłania się w niuanse polityki. Obserwujemy jedynie człowieka, który zmaga się z ułomnością utrudniającą mu nie tylko życie publiczne, ale i prywatne. Widzimy, rozgrywający się dramat człowieka, który próbuje pokonać własne słabości. I na tym skupia się przede wszystkim reżyser. Z choroby, z jąkania stworzył film, który wciąga niczym rasowy thriller. W skupieniu, ale i w napięciu przyglądamy się człowiekowi ograniczonemu przez etykietę angielskiej arystokracji, własną nieśmiałość oraz problemy z dzieciństwa. Duże brawa należą się reżyserowi oraz scenarzyście (i aktorom!) za to, że udało im się stworzyć niepowtarzalne kino, w którym obserwujemy przede wszystkim człowieka, a nie całą otoczkę i patetyczne chwile. Podczas trwania seansu zapominamy również o wydarzeniach, wydawałoby się, że dużo ważniejszych niż jąkanie przyszłego króla. Skupiamy się przede wszystkim na procesie przezwyciężenia słabości. Nie można jednak zapomnieć, że na księcia Alberta, a później Jerzego VI wywierano silną presję – musiał przygotować społeczeństwo angielskie na kolejną już wojnę, jak i kraj na jej przetrwanie. Czując kroki nadchodzących wydarzeń i naiwność własnego brata, Jerzy VI musiał przede wszystkim pokonać samego siebie.
Nie dziwi mnie fakt, że reżyser postanowił pójść tą drogą. Każdy z nas obejrzał wiele filmów opowiadających o wojnie, o jej bezcelowości, przyczynach i skutkach. To, co jednak najbardziej przyciąga i interesuje większość z nas to obraz nie całości, ale pojedynczego człowieka. Analizy tła historycznego powinny być pozostawione produkcjom do tego przeznaczonym, a więc takim, które mają nieść nie walory kina rozrywkowego, a kina edukacyjnego czy jak to woli historycznego. Przedstawienie historii pojedynczego człowieka, a ponadto przedstawienie konkretnego problemu urealnia postać i nakreślone wydarzenia. W tym przypadku dochodzi jeszcze jeden element – pokazanie zmagań i walki przyszłego króla z jąkaniem sprawia, że świat arystokracji staje się bliższy przeciętnemu zjadaczowi chleba. W głowie zaczyna pojawiać się myśl: On jest taki jak my! Ma takie same problemy jak my! W ten sposób świat pozornie odległy zbliża się do nas i zaprasza do siebie. Dystans zmniejsza się, a my jako widzowie, jesteśmy w stanie uwierzyć w każdy gest i słowo wypowiedziane na ekranie.
Przedstawione wydarzenia rozgrywają się w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Hitler rośnie w siłę, a zagrożenie wybuchem wojną staje się coraz bardziej realne. Jedyni mydlą oczy, inni podejrzewają nadchodzącą katastrofę. Pomimo że w tle rozgrywają się dużo ważniejsze wydarzenia, reżyser postanowił potraktować je pobieżnie. W końcu to nie one, a Albert (czy jak to woli Jerzy VI) i jego relacja z logopedą, mają stanowić oś filmu. Nie udało się jednak uniknąć zgrzytu, który popsuł nieco odbiór całości. Finałowa scena wydaje się zupełnie nie na miejscu i mnie samą zaczęły ogarniać wątpliwości, czy aby na pewno reżyser dobrze zrobił, że skupił się jedynie na problemie jąkania króla. Nie czuć grozy wojny, natomiast przemówienia stają się prawdziwym dreszczowcem. Wzbudza to mieszane, czasem wręcz negatywne emocje. Częściej jednak łapiemy się na tym, że wciągnęliśmy się w zaproponowaną grę, w której tak naprawdę jest trzech aktorów: lekarz i pacjent oraz słowa, które rozbrzmiewają na tysiące sposobów.
I właśnie słowa, choć wielokrotnie wymawiane z trudem, stają się jednym z bohaterów filmu. Bo oprócz poznawania podłoża problemów księcia Alberta/Jerzego VI, w głowie dźwięczą nam wypowiadane zdania, pojedyncze wyrazy, składające się na świetne dialogi. Film pokazuje jak ważne jest słowo i jak ważne jest poprawne wysławianie się. Ile można zdziałać poprzez mowę – krzywdzić, motywować, pocieszać. Wiele funkcji, a jeden cel – porozumieć się z drugim człowiekiem. Gdy nasze zdolności krasomówcze (niekoniecznie przed dużą publicznością) są ograniczone, gdy wkrada się stres i zdenerwowanie, rozmówca lub tylko słuchacz, zaczynają nas ignorować, a nawet lekceważyć. W filmie widzimy to nie tylko podczas przemówień w fabrykach czy stadionie, ale także w relacjach pomiędzy braćmi czy ojciec-syn.
Na sam koniec wisienka na torcie. Genialne aktorstwo, które rzuca na kolana od pierwszej sceny. Colin Firth stworzył świetną kreację – postać króla wydaje się być niezwykle prawdziwa, a sceny, w których próbuje walczyć z jąkaniem są bezcenne. Oglądając aktora na ekranie trudno uwierzyć, że nigdy nie miał problemów z wysławianiem się – wypada aż tak naturalnie. Urzekły mnie próby stworzenia przez niego składnego zdania jak i licznych ćwiczeń proponowanych przez logopedę. Zachwyca również soczysta wiązanka, która bez zająknięcia wygłasza król i którą powtarza w chwilach zwątpienia i zacięcia. Firth zaliczył film bez zadyszki i spadków formy. Jednak show nie należy tylko do niego. Dzieli je z Geoffrey’em Rushem, który wcielił się w niekonwencjonalnego logopedę. I ten nie pozostaje w tyle. Warto również wspomnieć o dobrej roli Heleny Bonham Carter, która choć w cieniu panów, jest bardzo wyrazista – odnajduje się zarówno w roli arystokratki, kochającej żony jak i w końcu królowej, która w każdej chwili wspiera męża.
Nie nudziłam się, bo trudno przejść obojętnie obok tego obrazu. „Jak zostać królem” to zgrabnie opowiedziana historia człowieka zmagającego się z własnymi ułomnościami, który na swoje nieszczęście został wyniesiony na sam szczyt angielskiego społeczeństwa. Nie każdy odnajdzie się się w filmie, jak i nie każdego zafascynuje walka króla z jąkaniem. Znajdą się i tacy, którym będzie brakowało większego realizmu w sferze historycznej. Ja jednak stawiam 9 – bo dawno nie wciągnął mnie film, który pozornie nudnym tematem zachwyca od pierwszej do ostatniej minuty.
Tytuł: Jak zostać królem
Rok premiery: 2010
Gatunek: biograficzny, dramat historyczny
Moja ocena: 9/10