Do napisania czegokolwiek na temat „Atlasu chmur” zbierałam się ponad tydzień. Tak tydzień! Na film wybrałam się w zeszły piątek nastawiona na niezłe widowisko. Nawiedzała mnie jednocześnie jedna myśl: że skoro wokół tego filmu (podobnie jak wokół Hobbita) jest tyle krzyku, to czy nie stanie się tak, że wyjdę z kina rozczarowana? Albo jeszcze gorzej: zanurzę się w fotelu i nim wciągnę się w fabułę, smacznie zasnę, szturchana co chwila przez towarzysza niedoli? Bo 3 godziny seansu to dużo. Być może zbyt dużo, by utrzymać uwagę widza (czyli też i moją) w dostatecznym skupieniu przez cały seans.
Ha! Stało się na szczęście inaczej, a po wyjściu z kina moją twarz rozświetlał uśmiech, choć sama tematyka filmu nie do końca zmuszała do śmiechu. Dlatego wolę podkreślić, że był to uśmiech błogości i wewnętrznego zadowolenia – w końcu zwiastun mnie nie okłamał i otrzymałam to, czego oczekiwałam.
Wszyscy krytycy podkreślają, kto odpowiadał za stworzenie „Atlasu chmur”. Były to oczywiście persony niebanalne, bo wystarczy wspomnieć nazwisko Wachowscy, by kinomaniacy poczuli napięcie przedpremierowe. Jednak… dla mnie nie był to wyznacznik: „Matrix” zupełnie mnie nie porwał – przez dużą część filmu spałam bądź niemiłosiernie się nudziłam. Mimo że trylogia uważana jest za dzieło kultowe mnie osobiście nie urzekła. Idąc więc do kina miałam uzasadnione obawy, że obraz, który zobaczę znowu sprawi, że moje powieki zaczną niebezpiecznie opadać…
Do rodzeństwa (już nie braci!) Wachowskich dołączył reżyser obrazu (dla mnie bardzo udanego) „Pachnidło” – Tom Tywker. Razem mieli za zadanie stworzyć film pełny tj. z hollywoodzkim rozmachem i europejskim wyczuciem. Ponadto trójka bardzo dobrych reżyserów odpowiadała za stworzenie scenariusza na podstawie książki o tym samym tytule. Powieść uważana jest za jedną z najważniejszych w XXI wieku, ale przede wszystkim według znawców było niemal niemożliwe przeniesienie opowieści snutych na kartach papieru przez Davida Mitchella. Na tyle wydawało się to abstrakcyjne, że niemal wszystkie duże wytwórnie odmówiły finansowania produkcji. Twórcom jednak udało się pozyskać 100 milionów dolarów od prywatnych sponsorów. Czy było warto?
Już po zwiastunach, które można obejrzeć w sieci, widać, że nie będzie to opowieść linearna. Poszarpana, przemieszana zarówno gatunkowo jak i czasowo. Na dodatek bohaterzy ci sami. I znów ci sami, o tam też jest Tom Hanks. Zwiastun zapowiada niesamowitą podróż w czasie i przestrzeni, epickość, która porwie nasze serca. Zwiastun wprowadza również niepokój – pomieszanie z poplątaniem – jak w tym wszystkim odnajdziemy się my, biedni widzowie?
I wiecie co? Zakochałam się – w scenografii, zdjęciach, charakteryzacji. Przepięknie zrealizowany film, na który z przyjemnością zawiesza się oko. Tu, nawet ponury świat przyszłości zdominowany przez fabrykantów wygląda krystalicznie, nęcąc nasze oczy doskonałością, perfekcją (z resztą z pewnością o taki efekt twórcom chodziło). Cudownie (jakby to nie brzmiało) ogląda się postapokaliptyczny świat, w którym na odizolowanej wyspie próbują żyć zwykli tubylcy oraz spragnieni krwi ludożercy. Co ciekawe wodzem plemienia gustującego w potrawkach z człowieka jest nie kto inny jak Hugh Grunt. Niech mnie jednak piorun strzeli, jeśli rozpoznałam go podczas seansu. Dopiero dziś, na zdjęciu, które przedstawia jego ucharakteryzowaną twarz, rozpoznałam rysy aktora.
Warstwa wizualna „Atlasu chmur” rozwiera nasze serca. Nie sądziłam, że coś mnie jeszcze zachwyci pod tym względem, gdyż coraz więcej filmów jest starannie dopracowywanych, szczególnie jeśli budżet na to pozwala. Jednak obejrzany film rozkłada na łopatki, poniewiera i pokazuje, że również warstwa estetyczna potrafi zrobić wrażenie. A gdy jeszcze weźmiemy do tego genialną muzykę, nieprzytłaczającą, lecz akcentującą, doskonale wkomponowującą się w widziane na ekranie obrazy, zostaniemy wypatroszeni. Tak się właśnie czułam – orgazm audiowizualny gwarantowany.
Jednak nie tylko obrazem człowiek żyje, a film tym bardziej. Scenariusz trochę kulał, nie tyle pod względem dziur, błędów logicznych i nieścisłości (choć może i były, ale ja tak zachwycona inną warstwą, tego nie zauważyłam, a nawet jeśli moja uwaga skupiałaby się jedynie na scenariuszu, wątpię, by za pierwszym razem, udałoby mi się je wskazać, wybaczcie), co banalności niektórych stwierdzeń. Niektórzy nawet, ci zawiedzeni widzowie, doszukują się drugiego Coelho. A ja pytam? Czy coś w tym złego? Czasem banalność jest lepsza od niezrozumiałego, nadętego bełkotu, którego nie da się zrozumieć. W tym filmie, pogmatwanym, poszarpanym, przeplatającym różne historie, a na dodatek spięcie tego w spójną całość, wymagało pewnych uproszczeń. Widz nie mógłby skupić się na wszystkich aspektach filmu, więc skondensowanie tego, co najważniejsze, nawet w formie banalnych i mało oryginalnych stwierdzeń, dało lepszy efekt niż pozostawienie kinomana, nie dość, że pogmatwanym świecie, to na dodatek bez zrozumienia niczego – ani fabuły, ani przesłania ani nawet nie daliby się pozachwycać. I powiem więcej – to przede wszystkim miała być produkcja rozrywkowa, która pozwoli ludziom rozerwać się po pracy. Nie jest to jednak rozrywka łatwa, ale nadal pełni rolę odprężającą, a przede wszystkim dającą do myślenia, nawet w stopniu minimalnym.
Scenarzyści i reżyserzy w jednym musieli przedstawić 6 historii. Jednak jak je zobrazować, by biedny człek, który zawitał do kina,nie pogubił się w galimatiasie, bałaganie i chaosie? Ano nie tylko wystylizowano bohaterów na pochodzących z różnych epok, ale również wykorzystano różne gatunki filmowe. W ten sposób podążmy śladami przeszłości, ale i tropami przyszłości. Widzimy na ekranie film przygodowy jak i thriller, miłosne uniesienie osadzone w sciene-fiction, opowieść o gejach z lat trzydziestych i wizję postapolikaptycznego świata. Nastawcie się również na odrobinę śmiechu, gdyż opowieść o zamknięciu w domu starców, a następnie planowanie ucieczki przez wydawałoby się zniedołężniałych dziadków, wprawia w bardzo dobry nastrój i rozładowuje napięcie z pozostałych historii. Co ważne, akcja rozkłada się w poszczególnych opowieściach. Gdy w jednych nabiera rumieńca, w drugich minimalnie zwalnia. Dzięki temu nie wieje nudą, a wręcz zmusza do śledzenia zmagań bohaterów i wypatrywania w jaki sposób przeplatają się ich życiorysy. Jednak najśmielsze oczekiwania przechodzi charakteryzacja bohaterów, którzy zostali poddani niesamowitej metamorfozie. Czasem zastanawiasz się, czy ten Tom Hanks to na pewno Tom Hanks (swoją drogą jestem pod wrażeniem jego roli, naprawdę wypada przekonująco, nawet jako lekko ograniczony gangster). Poza tym na ekranie przewija się cała plejada gwiazd. Wspomniany Tom Hanks w duecie z Halle Berry, uciekający z domów starców Jim Broadbent, Hugo Weaving, niesamowici Jim Sturgess i Donna Bae i grający m.in. geja Ben Whishaw. Każdy z nich musiał wcielić się w 6 różnych ról. W ten sposób pokazali kunszt i umiejętności. No.. oprócz Halle Berry, która była w słabszej formie (choć nie wypadła źle).
Wpatruję się właśnie w obsadę i jestem pod coraz większym wrażeniem charakteryzatorów i stylistów. Dla mnie wiele postaci nie powtarzało się, a tu okazje się, że główni aktorzy zagrali w każdej historii. Tak zwiedli moje czujne oko! Niech mnie!
Nie jestem krytykiem, dlatego nie podpisuję się pod słowami krytyków. Film obejrzeć trzeba – bo choć prawi nam banalne morały i pokazuje wizje przerażające, napawa nadzieją. Sprawia, że dzień jest lepszy, a noc spokojniejsza. I mimo banalności, mówi coś ważnego. Ma przesłanie, którego brakuje wielu obrazom. Uważam nawet, że trzeba obejrzeć go kilka razy. Nie jest to arcydzieło, ale nadal pozostaje dziełem ważnym. Zrealizowany w sposób doskonały. Być może nie stanie się produkcją kultową, ale ja nie żałuję ani jednej złotówki, którą wydałam na bilet.
A o czym jest „Atlas chmur” – najlepiej przeczytajcie opis dystrybutora. Ja nie przekażę tego lepiej, a aby film zrozumieć i tak trzeba go obejrzeć :]
Tytuł: Atlas chmur
Rok premiery: 2012
Gatunek: Dramat, Sci-Fi (jak dla mnie miszmasz gatunków)
Moja ocena: 9/10