Długo zastanawiałam się, jak zacząć dzisiejszy tekst, gdyż trudno określić, z czym jeszcze kilka godzin miałam do czynienia. Bo co by nie powiedzieć, w jakie słowa by nie streścić wszystko wydaje się nijakie, a jednocześnie dalekie od tego, czym ta książka jest. Już pierwsze strony „Dzidzi” Sylwii Chutnik przyprawiły mnie o zawrót głowy, a im dalej w las, tym bardziej granica pomiędzy realizmem i dobrym smakiem zaciera się.
Fabuły nie da się streścić ani opisać. Książka stanowi spis myśli i wrażeń, ubranych w dwie główne bohaterki. Pisarka zrezygnowała z stworzenia przyjemnego dla duszy utworu na rzecz rozedrganych emocji i tętniących słów. Wplotła tu wszystko – przeszłość, która odbija się echem po dziś dzień, dzieci, które noszą brzemię poprzednich pokoleń. Znalazło się miejsce dla wplecenie współczesnych bolączek Polaków, a także kalectwa, cierpień matki i każdej innej rzeczy i ważnej sprawy, która gryzie przeciętnego Kowalskiego.
Podróż przez grzechy naszego narodu rozpoczynamy od fragmentu II wojny światowej. Chwilę potem przeskakujemy w czasie, by ponownie znaleźć się w tej samej wsi pod Warszawą, jednakże kilkadziesiąt lat później. I tu na scenę wkracza para głównych aktorów: Danusia i jej córka, przytulnie zwana kadłubkiem. 16-letnia dziewczynka wydaje się istnym odzwierciedleniem kondycji psychicznej współczesnego człowieka. Nie ma rąk, nóg, urodziła się z wodogłowiem, zresztą, jakiej choroby nie ma! I tak matka z córką żyją każdym kolejnym dniem, niemal takim samym jak poprzedni. Żyją we wsi, choć tak blisko miasta, naszej kochanej stolicy! Nic nie mają od państwa, żadnego zadośćuczynienia, aż łza nad ich losem w oku się kręci. Tu matka, choć z pozoru nie czuła na los tytułowej Dzidzi, kocha ją całym sercem.
Nie myślcie jednak, że na tym Sylwia Chutnik poprzestała. O to, to nie! Nie ma tu opisu kolejnych ciężkich dni Matki Polki, która musi zmagać się z ciężarem, na jaki skazał ją los. Nie ma tu dokładnego opisu chorób czy wizyt u lekarza. Pisarka zaserwowała nam swego rodzaju jazdę bez trzymanki, gdzie ironia przeplata się z prawdziwym bólem, gdzie głupota spotyka się z agresją, gdzie społeczeństwo musi mieć swoją ofiarę.
Czasem trudno nadążyć za szybko przemykającymi myślami. Na stronach panuje pozorny chaos, historie dnia dzisiejszego mieszają się z życiem podczas wojny. Czasem zastanawiamy się, o kim mowa: o Danusi? Czy o sąsiadce z domu z naprzeciwko? Jednak wszystko ma swe uzasadnienie – przemykamy po stronach i krew nas zalewa, gdy zaczynamy o tym myśleć. Bo tu, choć tak nierealnie przedstawione, to tak wkrada się pod skórę i naczyniami krwionośnymi dostaje się do serca, by nim zatrząsnąć i wzbudzić litość (?), obudzić emocje (?), a może by nas wyrwać z letargu.
By czytać „Dzidzię” należy uwolnić umysł. Spuścić go ze smyczy. W innym przypadku czeka nas srogi zawód. Sylwia Chutnik sprezentowała książkę, którą czyta się lekko, tylko wtedy, gdy przygotujemy się do starcia, jeśli nastawimy się, że czeka nas prawdziwa przeprawa przez błoto, kurz oblepiający nasze komórki, i deszcz siepiący nas prosto w twarz. Mało tu dialogów, wiele monologów. Często absurdalnych, wywołujących bunt i złość. Na świat, na Polskę, na ludzi.
Obudźcie się wreszcie! Taki apel można usłyszeć z kartek tej opowieści, z tego przerośniętego opowiadania.
——————————————————–
Jednym z głównych tematów, wokół których krąży Chutnik jest kalectwo. Niepełnosprawność napędza „akcję” (której w sumie i tak nie ma), stając się jednocześnie tłem do głębszych rozważań na temat kondycji polskiego społeczeństwa.
– Pani też taka nieświeża, dziecko umorusane jakieś. No właśnie, czy dziewczynka chodzi na lekcje kreatywnego życia i hebrajski? Czy ma indywidualny tok nauki na ukulele metodą nieinwazyjną? Jak często chodzicie na koncerty do fisharmonii?
– Ale… bo tu, w naszych Gołąbkach, nie ma koncertów. Bo moja Karolinka chora jest, nie mam jak wyjść z domu bez niej czy z nią. Siać zgorszenia nie chcę, epatować chorobą nie nada. Zresztą nam Schron, PFRON i Tfu-fon nie przyznał wózka inwalidzkiego, a na rękach sił nie mam unieść.
– Są przecież taczki, jakiś sąsiad może pożyczyć.
– Taczka jest, ale kół nie ma. A tak turlać dzieciaka po asfalcie to nieestetycznie.
– Nieestetycznie! O czym my tu mówimy. Kaleka estetyczna to nigdy nie będzie, nawet w tiulach i muślinach.
Dlatego Dzidzia leży w domu, w łóżku i nie ma możliwości uczestniczenia w życiu mieszkańców Gołąbek. Ludzie odwracają wzrok, a jednocześnie fascynują się kalectwem. Jest to fascynacja chora, prowadząca do nieszczęścia i rozpaczy.
Inaczej kalectwo postrzegał XIX-wieczny fotograf, który nie dość, że uwieczniał osoby chore, zdeformowane i w jakiś sposób upośledzone na ciele, uczynił sobie z tego zarobek. Stworzył 700 portretów – jedne były zwykłymi manipulacjami, inne rzeczywiście przedstawiały osoby, które miały nieszczęście urodzić się w nie w pełni sprawne fizycznie. Zdjęcia pochodzą jeszcze z okresu, kiedy wierzono, że takim osobom można pomóc.
Jednak pojęcie, które w 1883 roku zaproponował niemiecki kuzyn Karola Darwina, zmieniło podejście ówczesnych do osób niepełnosprawnych. Eugenika zakłada, że aby móc ulepszać gatunki, należy selektywnie rozmnażać zwierzęta. Dzięki temu z pokolenia na pokolenie otrzymujemy osobniki „lepsze”, silniejsze, o cechach pożądanych. Nie trzeba wspominać, że bardzo szybko ów pojęcie przeniesiono na grunt ludzki i tym samym ludzi zdeformowanych zaczęto izolować od wszelkiego rodzaju małżeństw i współżycia. Pojawiało się coraz więcej orędowników tej teorii, a za przykład prawdziwego okrucieństwa, niech posłuży II Wojna Światowa i polityka, jaką prowadził Hitler.
Zresztą Sylwia Chutnik przez całą książkę nawiązuje do wydarzeń z czasów 1939-1945. Nie robi jednak po to, by po raz kolejny wspominać o ofiarach, a wręcz przeciwnie. Pokazuje, że wciąż wspominając, biczując się za dawne grzechy, niszczymy teraźniejszość. W końcu duma i honor to nasze cechy narodowe. Należy pamiętać, ktoś musi przypominać o przeszłości. Smutne są te słowa, które jak szpilki wbijają się w serca. Od razu rodzi się bunt: jak nie pamiętać o przeszłości?! O historii? O ludziach, którzy ginęli za naszą wolność?!
I owszem należy pamiętać – jednak w sposób mądry. Nie z miną cierpiętnika, nie wciąż szukając winnych, ale cieszyć się tym, co teraz mamy i doceniając wysiłek poprzednich pokoleń.
Jednak najwięcej Chutnik przemawia do nas słowami Danusi – Matki Cierpiącej. To w jej usta wkłada bunt, próbę walki o sprawiedliwość, bo to ona przede wszystkim stara się zapomnieć o przeszłości. Jako prosta kobieta nie wie, czy to wina za grzechy matki i babki. Czy „Dzidzia” to kara? Według mieszkańców Gołąbek tak właśnie jest. I niestety, wiele ludzi niepełnosprawność nadal przypisuje karze boskiej (sama nieraz słyszałam, jak ludzie to sugerują). Lecz Danusia i tak szuka sprawiedliwości – w sądzie, w stolicy. W końcu w Unii jesteśmy to i prawa trzeba przestrzegać!
Chutnik jeden z rozdziałów nazywa „Wielką Improwizacją”. I nie bez przyczyny, gdyż na kolejnych stronach czytamy monolog zrozpaczonej matki. Pozostawionej samej sobie, szukającej pomocy, wsparcia. Walczącej o dziecko, o jego lepszy byt. Monolog kobiety zdesperowanej sprawia, że ciarki przechodzą przez nasze ciało.
Jeśli nie czytaliście, polecam. Nie zrażajcie się stylem autorki. Choć początkowo trudno przebrnąć przez pierwsze strony, warto to zrobić. Choć nie matu wartkiej akcji (a nawet prawdziwej fabuły), sugestywne słowa autorki sprawiają, że rodzi się w nas bunt, a na wierzch wychodzą wszelkie uczucia. Choć wiele rzeczy opisanych jest umownie, to właśnie te obrazy działają najmocniej.
Moja ocena: 8/10
Tytuł: “Dzidzia”
Autor: Sylwia Chutnik
Wydawnictwo: Świat Książki
Zdjęcia pochodzą ze strony: gallery-naruyama