Gdyby babcia miała wąsy, czyli o Prometeuszu słów kilka

  19 września, 2012

Jak wspominałam w recenzji „Obcego”, fanką serii nigdy nie byłam. Ba, wręcz odstręczała mnie sama myśl o tym, bym sama z nieprzymuszonej woli zasiadła przed telewizorem i dała się wciągnąć w walkę obcej formy życia z człowiekiem. Jednak życie byłoby nudne, gdybyśmy nie przełamywali swoich oporów i nie porzucali wcześniej narzuconych ograniczeń. I choć nie zamierzałam powracać do jakże wiekowych opowieści, postanowiłam wybrać się na Prometeusza – film, który podzielił krytyków, fanów i osoby podchodzące z dystansem do serii. Przed seansem zastanawiałam się, czy uda mi się wejść w klimat filmu, poczuć to, co czuli kiedyś widzowie przypatrując się klaustrofobicznym scenom na statku Nostromo.


0

Podróż zaczęła się zwyczajnie. Miałam wybrać się na seans w 2D, gdyż sterczące na nosie okulary oraz znikoma ilość ciekawych efektów na wielu innych, poprzednich produkcjach, zdecydowanie odpycha mnie od modnego 3D (pytanie tylko dla kogo jest to moda: producentów czy widzów). Jednak los zdecydował inaczej i nie pozostało mi nic innego, jak pogodzić się zarówno z okularami jak i przepłaconym biletem.

Usiadłam w fotelu. Było już dość późno, a więc i sala kinowa świeciła pustkami. Gdzieś w górnych rzędach przewinęło się kilka grupek, lecz łącznie stanowiliśmy nieliczną ekipę. I dzięki Bogu, bo chrupiące paszcze popcornu doprowadzają mnie do szału. Jeśli więc Prometeusz miał straszyć, miał ku temu niepowtarzalną okazję – późna godzina, na zewnątrz dawno zapanował zmrok i każdy ze skupieniem obserwował wydarzenia na ekranie.

Nie wiem, czy Ridley Scott starał się przy filmie, nie wiem, czy scenariusz pisany był na kolanie. Nie wiem również, czy dobrze robię nie jadąc produkcji po całej linii, jak to zrobiło wielu przede mną. Wbrew jednak licznym głosom, które wręcz wykrzyczały, jaką to zbrodnię popełnił Scott tworząc coś takiego jak „Prometeusz”, mi się podobało. Może nie wypadłam z fotela i nie szukałam wsparcia u chłopaka z boku, ale udało się reżyserowi coś innego. Mnie, osobę uprzedzoną do „Obcego”, zainteresował na tyle historią, że sięgnęłam z ciekawości do części starszych. Postanowiłam, więc nie pisać recenzji wychwalającej film, a odeprzeć (bądź zgodzić się) z zarzutami, które postawili inni:

Scenariusz dziurawy jak ser szwajcarski
Sztandarowym argumentem w zwalczaniu wysokiej oglądalności „Prometeusza” jest rzekomo słaby scenariusz. Według wielu pisany na kolanie albo na dobrym haju. Zgodzę się, że nie jest to już ta sama historia, co w przypadku „Obcego”. Nie ma tego napięcia ani dialogów, które elektryzowały. Nie ma tu tak dobrze rozpisanych postaci. Nie oznacza to jednak, że scenariusz jest dziurawy. Nie, nie, nie. Po prostu jest zwyczajny. I w dużej mierze na tym polega problem. „Obcy” zaskoczył widzów. „Prometeusz” startował z zupełnie innego miejsca. Nie miał już tak wielu dróg do wyboru. Gdyby Scott znów wykorzystał podobny schemat, co w części pierwszej, krytycy zjedliby go za odgrzewanie kotleta i odcinanie kuponów. Gdyby zrobił kino zbyt ambitne, skupiające się przede wszystkim na wątkach filozoficznych, nie wybrałyby się na niego osoby złaknione dobrej rozrywki. Mimo to wybrał opcję najmniej pożądaną. Stworzył film, który nie wyróżnił się niczym szczególnym. Wykorzystał konwencję znane z gatunku horroru – duża grupa ludzi i niemal każdy ginie w wyniku starcia z nieznaną formą życia. Jednocześnie odciął się od serii. Owszem nawiązań jest wiele (w końcu ma to być prequel), lecz dla mnie, dla laika, nie stanowiło to większego problemu – zwyczajnie ominęłam wiele smaczków, które dostrzegą przede wszystkim fani. Scenariusz trzyma się kupy, choć nie zawsze rozwiązania wybrane przez twórców są naturalne. Czasem czuć bijącą z ekranu sztuczność, ale jest to dawka akceptowalna dla zwojów mózgowych.

Wątków wiele, a tu taka płycizna
Teoretycznie rozpisano wiele wątków. Zaczęto wyjaśniać, kim byli Inżynierowie i jak zaczęło się życie. Przez ekran przewinął się problem bezpłodności i wiary w Boga. Gdybyśmy chcieli się uprzeć, można by powiedzieć, że pojawił się temat aborcji. Oczywiście nie zabrakło walki z obcym, pokazaniu jak może być silna kobieta i do czego jest zdolna w przypływie strachu. Wszystko to razem nagromadzone i zebrane do kupy, nieco siadło. Powierzchowność scenariusza sprawiła, że żaden z podjętych wątków nie rozwinął się na tyle, by wywołać emocje i wzmożoną dyskusję. Scott zdecydował się przede wszystkim na kino rozrywkowe, ładnie wyglądające i nawet dobrze prezentujące się w 3D (nie wierzę, że to napisałam). Zrezygnował z bawienia się w psychologa na rzecz bycia rzemieślnikiem z wspaniałym wyczuciem artystycznym.

Gdyby babcia miała wąsy, czyli nieprawdopodobne zdarzenia
Do większości scen, które pojawiają się w filmie można przypiąć logiczne wyjaśnienie. I nawet jeśli jest nikłe prawdopodobieństwo, by mogło się to w ten sposób potoczyć, potrafiłam wybaczyć pewne uproszczenia i schematy. Jednak sekwencja scen dotyczących doktor Shaw biegającej bez ładu i składu po statku (dlaczego, dowiecie się sami) wpłynęła bardzo negatywnie na mój odbiór. Choćby nie wiem, w jakim roku twórcy umiejscowiliby akcję filmu, na tą chwilę nie jestem w stanie uwierzyć, że skala bólu człowieka jest tak niska, a skutki operacji bez narkozy są niemal bez znaczenia. Tak też przychylam się do opinii dużego grona osób, że kilka nieścisłości, a także nielogicznych wydarzeń nie powinny mieć miejsca. Nie u Scotta. Nie u pierwszego reżysera „Obcego”.

A teraz kilka słów ode mnie
Nie ma tu wyrazistej bohaterki. Ani Charlize Theron ani Noomi Rapace nie stworzyły postaci na miarę Ripley. Na ekranie po prostu były, egzystowały i wymawiały powierzone im kwestie. Nie były tragiczne, nie były sztuczne, ale też nie wybiły się ponad przeciętność. Zabrakło charyzmy, indywidualności i przede wszystkim oryginalności. Po części była to wina scenariusza, który nie wniknął zbyt głęboko w charakterystykę postaci. Czasem jednak nawet z marnego skryptu, udaje się aktorom stworzyć niepowtarzalne kreacje. Tu tego zabrakło. Natomiast to, czego nie udało się Rapace czy Theron, udało się Fassbenderowi, który wcielił się w androida Davida. Jego beznamiętna twarz, brak wyrażania jakichkolwiek emocji zapada bardzo głęboko w pamięć. I to jego rola wypada najlepiej, wysuwając się jednocześnie na pierwszy plan.

Największym plusem „Prometeusza”, jest jego warstwa wizualna. Obraz został dopieszczony w każdym szczególe. Ujęcia planety oraz wnętrza statku robią olbrzymie wrażenie i pokazują zmysł artystyczny reżysera. Tu nie ma nic przypadkowego, każda kabina, maszyna, broń zostały dopracowane do perfekcji. Scott zniewala obrazem na każdym kroku. I zarówno w tunelach, gdzie otula nas ciemność jak i w samym statku, gdzie nadmiar technologii jest wyczuwalny nawet w sali kinowej. Stworzył plastyczny świat, w który wierzymy i w który dajemy się przenieść i który nas uwodzi.

Czy „Prometeusz” odpowiada na pytania? Czy wyjaśnia nam historię powstania człowieka, powstanie aliena i przede wszystkim skąd na planecie wziął się statek? Film po części zaspokaja naszą wiedzę, jednak stawia wiele innych pytań. I tak na koniec seansu pozostajemy nadal głodni. Nie tak bardzo jak na początku, ale nadal przydałoby się drugie danie.

„Prometeusza” warto obejrzeć. Choćby dla Fassbendera. Choćby dla dopieszczonej warstwy wizualnej. Choćby dla pierwszej sceny otwierającej film, tak realistycznej, że niemal prawdziwej. Choćby dla artyzmu Scotta. Choćby…

Tytuł: „Prometeusz”
Rok premiery: 2012
Gatunek: sci-fi, thriller
Moja ocena: 7/10

[mc4wp_form id="3412"]


%d bloggers like this: