Zafascynowałam się kolejnym serialem. Skończyło się kilka sezonów, a w oczekiwaniu na kolejny sięgnęłam po sprawdzony (a przynajmniej według znajomych) tytuł. Okazał się strzałem w dziesiątkę, gdyż od pierwszych minut zakochałam się w bohaterach. „Teoria Wielkiego Podrywu”, choć gości w telewizji od dłuższego czasu, była mi znana ze słyszenia. I może dobrze, bo obecnie wprowadza mnie w doskonały, letni nastrój…
Jeśli nie oglądaliście tak jak ja owego serialu, to dzisiejszy wpis jest szczególnie dla Was. Dla pozostałych, nie napiszę nic odkrywczego… Ale zachęcam do podzielenia się własnymi opiniami.
Świat „Teorii Wielkiego Podrywu” kręci się wokół losów czwórki przyjaciół: Leonarda, Sheldona, Howarda oraz Rajesha, typowych nerdów, naukowców oderwanych od rzeczywistości. Poznajemy ich w momencie przeprowadzki nowej sąsiadki – Penny, która zawładnęła sercem Leonarda. I tak podglądamy, jak dwa kompletnie różne światy przenikają się, ścierają, a czasem współistnieją. W każdym odcinku poznajemy nowe dziwactwa bohaterów. Scenarzyści skupiają się głównie na Leonardzie i Sheldonie, gdyż to w ich mieszkaniu i na klatce bloku najczęściej przebywają…
Leonard to nieśmiały romantyk, zafascynowany nauką, komiksami i science-fiction. Podkochuje się w Penny, pięknej sąsiadce, która powoli wprowadza ich w rzeczywisty świat (choć niejednokrotnie uczestniczy w szalonym życiu naukowców). Leonard, mimo typowego ścisłego umysłu, potrafi rozróżnić zachowania międzyludzkie, wychwytywać sarkazm… Wspominam o tym, gdyż drugi bohater, Sheldon to już jazda bez trzymanki. Nienawidzi chaosu, każda rzecz ma własny porządek, a i on sam może usiąść tylko w jednym miejscu mieszkania – w lewym narożniku kanapy. Dlaczego? Nie zdradzę, gdyż Sheldon na każde dziwactwo ma uzasadnione naukowe wytłumaczenie i warto czasem posłuchać jego wywodów 😉 Największą zaletą, ale i wadą jest jego umysł – jest tak skupiony na nauce, że kontakty międzyludzkie to dla niego teren nieznany i niezrozumiały, a przez to bardzo często lekceważony. Na dłuższą metę potrafi z nim wytrzymać tylko Leonard…
Na dokładkę zostało jeszcze dwóch Panów…
Howard to 26-letni naukowiec, mieszkający z matką. Jego życie napędzają nie tylko „geekowskie” rozrywki, ale i uwielbienie dla kobiet. Jednak wciąż narzucający się czy to przypadkowym kobietom czy też znajomym, jest przez nie ostentacyjnie odrzucany. Z kolei Rajesh to przeciwieństwo Howarda. W obecności kobiet nie potrafi wykrztusić ani jednego słowa (dosłownie!)
Każdy odcinek obfituje w wiele nawiązań do świata popkultury, a już chyba nie było epizodu, by bohaterowie choć raz nie wspomnieli o Star Trek. Pełno tu teorii ze świata fizyki, astronomii, ale i biologii, chemii, czasem nawet psychologii. Ale wbrew pozorom, nawet jeśli wywody Sheldona są nie zawsze zrozumiałe dla przeciętnego zjadacza chleba, to i tak ich interakcje z realnym światem są na tyle śmieszne, że wciąż chce się więcej 🙂
Dialogi genialne, postacie wykreowane wyśmienicie. A aktorzy – cudowni! Mimo geekowskiej charakteryzacji, fryzur rodem z balu kujonów i ciuchów, które zdecydowanie nie są na topie… Jestem zachwycona obsadą, doborem aktorów do ich ról. Szczególnie w pamięć zapada jeden z nich – Jim Parsons (grajacy Sheldona), który wczuł się w swą postać tak dobrze, że trudno mi wyobrazić sobie go w realnym życiu jako zwyczajną personę. Najsłabiej wypada Kaley Cuoco (Penny – przyczyna całego zamieszania i przewrotu w życiu czwórki bohaterów), bo najmniej naturalnie, ale nie psuje to całości, a z pewnością urozmaica typowo męskie grono.
Obecnie, jestem w połowie drugiego sezonu i jestem pewna – Teoria Wielkiego Podrywu, to jeden z lepszych sitcomów, jakie ostatnimi czasy miałam przyjemność oglądać. Paszcza mi się śmieje już na samą myśl o Sheldonie i Leonardzie. Nie wiem, czy nie zrobili na mnie większego wrażenia niż równie śmieszny i równie przeze mnie wielbiony serial „Jak poznałem Waszą matkę”.